Выбрать главу

E.E. szybko wychodzi z transu. Jest blada, chwieje się na nogach. Matka wyprowadza ją z salonu.

BLIŹNIACZKI

Po Bożym Narodzeniu uznano widocznie, że Erna jest już zdrowa, bo musiała wrócić do swojego pokoju, który dzieliła z Bertą i Marie. Ale starsze siostry nadal traktowały ją jak osobę chorą: z pełną szacunku troskliwością i ostrożnym dystansem.

– Droga Erno, czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby… – mówiły za każdym razem, gdy chciały otworzyć okno, poczytać w łóżku, pograć w chińczyka. Milkły, gdy wchodziła, a potem udawały, że ciągną dalej rozmowę, jak gdyby nigdy nic. Erna czuła ich brak swobody i to właśnie spinało ją najbardziej. Krepowało ją, że krępuje innych. Nie miała jednak dość siły, żeby przedzierać się przez te zasłony. Przez większą część dnia czuła się zmęczona. Godzinami potrafiła wpatrywać się w jeden punkt na ścianie. Na pamięć znała wszystkie nierówności sufitu. Rzadko odzywała się pierwsza. Udając, że śpi, podsłuchiwała rano, jak opowiadały sobie sny. Wolała słuchać ich snów niż z nimi rozmawiać. Lubiła zwłaszcza sny Berty, w których zawsze pojawiał się jej narzeczony, Eryk. Były w nich małe kotki, jeziora, domy z otwartymi oknami, kwiaty i kolory. Marie zaś śniła same głupstwa, niczym ze sobą nie połączone, bezbarwne, nudne. Jakieś pierścionki, zakupy, zguby, drobne zdarzenia. Na dodatek opowiadała je bez ładu i składu. Leżącej z zamkniętymi oczami Ernie wydawało się, że przynajmniej lepiej niż siostra potrafiłaby opowiedzieć te sny. Ale one jej nigdy o sny nie pytały. Cały swój wolny czas poświęcały robieniu porządków w szafach i szufladach bieliźniarki. Przekładały swoje stroje z miejsca na miejsce, przymierzając je przy tym i pożyczając je sobie nawzajem. Oglądały też pisma kobiece, najczęściej te już zupełnie nieaktualne, które wyleżały się na stoliku w salonie. Pełna pomysłów Berta potrafiła na wzór tych rysunków udrapować na Marie prześcieradło czy kapę i kazała jej przechadzać się na palcach przed lustrem w drzwiach szafy.

– Bon, tres bien – powtarzała Marie, chodząc w tę i z powrotem i naśladując akcent nauczycielki francuskiego. Berta uspokajała ją bez przekonania, rzucając niepewne spojrzenia na Ernę. Dyskutowały też zawzięcie o kapeluszach z futrzaną bordiurą i o rodzajach modnego aksamitu. Nie nudziły się ze sobą. Erna czasem próbowała się wkupić w ich łaski. Dawała im się czesać i głośno zachwycała się dziwacznymi fryzurami, jakie tworzyły z jej marnych kosmyków.

Erna czuła się o wiele lepiej w pokoju bliźniaczek i małej Liny. Była tam zawsze pełna szelestów cisza, nic z tego gwaru, jaki robiły młode kobiety.

Pokój młodszych dziewczynek mieścił się w drugim końcu korytarza, naprzeciwko pokoju chłopców. Bliźniaczki mieszkały z Liną, która w ich obecności stawała się smutna i płaczliwa. Traktowały Linę jak wroga, choć tak głupiutkiego, że aż niegroźnego. Ich walka z nią polegała na wiecznym dokuczaniu, złośliwościach, drobnych prześladowaniach, takich jak włożenie pod kołdrę pająka czy wywrócenie nocą ubrania na lewą stronę. Wojna była prowadzona tylko w pokoju, poza nim spontanicznie następowało zawieszenie broni. Dlatego mała Lina często szukała pomocy i towarzystwa starszych, a wtedy bliźniaczki osiągały to, o co im chodziło: miały cały pokój dla siebie.

Wyciągały spod szafy swoje oklejone kolorowymi papierami pudełka, grzebały w nich i zamieniały się ich zawartością.

Katharine i Christine mogłyby być jedną osobą, która przyjęła dwie postaci tylko po to, żeby móc więcej poznać, zdziałać, zobaczyć, posmakować. Ich ciekawość, pragnienie dotykania, sprawdzania, doświadczania były niezwykłe. Szperały nawet w biurku ojca, w kuchennych szufladach kredensu, w szafach na stare rzeczy, w koszu z zakupami z targu. Wyciągały stamtąd rzeczy niezauważalne dla innych, przeoczone przez dorosłych z powodu ich niepozorności czy nikłej wartości: fragment fotografii, na której widać męskie buty, ułamany klucz zakończony kształtem dłoni, guzik z orłem, stare nasiona jakiejś rośliny zawinięte w pożółkłą gazetę, druciany kolczyk bez oczka, gałkę od drzwiczek szafki, kłębek brudnych nici. Znosiły to wszystko do siebie i trzymały w swoich pudełkach. Wierzyły, że każda taka rzecz jest osobnym światem, który ma swoją własną siłę i magiczne znaczenie. Czytały baśnie i uczyły się z nich czarować. Nauczyły się robić magiczny krąg, który oddzielał je od Liny i innych intruzów.

Zeszłej wiosny zdarzył się wypadek, który przekonał je, że są potężne.

Gdy tylko słońce zaczęło docierać w kwietniu do ich okna, przesiadywały całe godziny na szerokim parapecie, rzucając lusterkiem zajączki – prosto w oczy podwórzowych kotów, które wygrzewały się na dachu pralni. Zajączek zaczepiał też przechodzących mężczyzn i odbijał się od szyb. Potem dziewczynki zrezygnowały ze straszenia kotów i złapanym w lusterko słońcem oświetlały wnętrza mieszkań w oficynie, w których pootwierano okna. Na drugim piętrze mieszkała samotna nauczycielka muzyki. Kiedy jej okno było otwarte, dochodziły stamtąd monotonnie ćwiczone na pianinie gamy. Uporczywie niedoskonałe, odbijały się od ścian podwórka i jeszcze bardziej pokiereszowane wznosiły w niebo. Czasem, gdy firanki nie były dokładnie zaciągnięte lub gdy podwiewał je wiatr, dziewczynki widziały skromny pokój z niewielką liczbą mebli i jasnym pianinem stojącym pod przeciwległą ścianą. Sama panna nauczycielka rzadko podchodziła do okna i rzadko wychodziła na zewnątrz. Jeszcze rzadziej płynęła stamtąd inna muzyka niż nie kończące się etiudy, a i ona nie była nigdy doskonała. Załamywała się na jakimś fałszywym dźwięku i milkła na całe dnie. Refleks światła z lusterka dziewczynek wpadał ostrą, prawie materialną wiązką do tego wnętrza, ukazując fragmenty mebli, aż któregoś południa zatrzymał się na bladej, nieruchomej twarzy. Bliźniaczki ucieszyły się z figla, jaki spłatały nauczycielce muzyki, ale ona nie zmrużyła oczu, nie odwróciła głowy, nie podniosła, zagniewana, ręki do twarzy. Poruszały z satysfakcją zajączkiem światła, chcąc wywołać jakąkolwiek reakcję. W końcu zrozumiały, że twarz nauczycielki jest martwa.

Nikomu nie powiedziały o tym odkryciu, jakby ich zabawa plamką światła mogła mieć związek z tą śmiercią. Popatrzyły na siebie i wróciły do grzebania w swoich pudełkach. Po południu przyjechała policja i doktor z czarną torbą. Dziewczynki widziały, jak szli przez podwórko. Nauczycielka powiesiła się na żyrandolu.

– Mogę u was posiedzieć? – zapytała je Erna, podchodząc do okna. Widok z niego był taki sam jak z jej pokoju. Bliźniaczki nie odpowiedziały od razu. Porozumiały się wzrokiem i przez chwilę zajęte były zbieraniem czegoś z podłogi.

– Pozwolimy ci, ale pod warunkiem – zaczęła Katharine.

– Jakim?

– Że nam opowiesz o duchach.

– Nie – powiedziała Erna, ale nie ruszyła się od okna.

– Więc dobrze, zostań – bliźniaczki znowu popatrzyły na siebie, kończąc zbierać rozsypane na podłodze koraliki. Erna przyglądała się im kątem oka. Ich rytmiczna ruchliwość i milczenie (ponoć bliźniakom słowa są niepotrzebne) wpływały na nią kojąco. Sunęła za nimi wzrokiem coraz bardziej ciężkim i sennym; czuła ten ich ruch we własnym ciele – przyjemny dreszcz, ślina napływająca do ust i fizyczna błogość. Dziewczynki zebrały korale; jedna z nich wspięła się na krzesło i sięgnęła na półkę, gdzie stało oklejone ciemnym papierem pudełko. Ściągnęła je i postawiła na podłodze. Teraz zasłoniły je sobą przed Erną. Słyszała szeleszczenie, przesuwanie, otwieranie i zamykanie tekturowego wieczka. Przesypywały koraliki z dłoni w dłoń, a potem nagle – bum, bum – szklane paciorki zabębniły o dno. Dziewczynki coś poszeptały między sobą i Katharine otworzyła szufladę komódki. Po kolei wyciągała wstążki i pokazywała je siostrze. Wybrały jasnoniebieską i tą przewiązały pudełko. Teraz zerkając na Ernę włożyły je na dół szafy.