WALTER FROMMER I PANI ELTZNER
Następnego dnia po otrzymaniu liściku Walter Frommer zjawił się u Eltznerów. Powiesił palto na wieszaku i swoim sztywnym, niepewnym krokiem wszedł do salonu. Usiadł w rogu kanapy i czekał na panią domu. Pani Eltzner była przeciwieństwem Frommera – on był chudy, ona pulchna, on sztywny i niewzruszony, ona giętka i szybka, on milczący i chłodny, ona rozgadana i gwałtowna. Kiedy zaczęła chaotycznie opowiadać o zdarzeniu przy wczorajszym obiedzie, Frommer nie dopytywał się, nie przerywał, nie reagował w żaden sposób.
– Niechże pan coś powie – zakończyła pani Eltzner, napotykając jego wzrok, który zawsze ją mieszał.
W duszy Frommera działo się coś dziwnego. Ogarniało go powoli podniecenie, płynące nie wiadomo skąd: z budzącej się radości, że oto zaczyna się coś dziać, czy raczej z niepokoju, że może się powtórzyć wszystko, co niebezpieczne i złe. Mimo całej swojej sztywności, która była czymś więcej niż opanowaniem, Frommer nie potrafił ukryć tego podniecenia. Jego ręce błądziły w okolicy guzików surduta, by po chwili, jakby spłoszone ich dotknięciem, wrócić na poręcze fotela.
– Co na to doktor Löwe? – spytał.
– Ach, doktor twierdzi, że pod względem medycznym Erna jest zdrowa, a ta niedyspozycja może wiązać się z jej wiekiem… bliskim pokwitania. Ale doktor Löwe nigdy nie uczestniczył w seansach i nie bierze pod uwagę możliwości objawienia się zdolności mediumicznych. Gdyby tak było, moglibyśmy znowu zacząć nasze spotkania…
Frommer chrząknął. Był świadomy, że jego zdanie liczy się dla pani Eltzner bardziej niż zdanie doktora Löwe. Kiedy próbował zastanowić się dlaczego, jego myśli dochodziły tylko do pewnego miejsca, potem płoszyły się i pierzchały. Dla Frommera nie istniały słowa, które mogłyby to określić.
Wstał i przez chwilę przechadzał się w milczeniu. Potem zaproponował, że on sam porozmawia z doktorem Löwe, choć jednocześnie wiedział, że będzie mu trudno. Czuł przed doktorem respekt, który go onieśmielał.
– Gdyby się jednak okazało, że Erna ma rzeczywiście jakieś zdolności mediumiczne i że umie porozumiewać się ze zmarłymi – (“Ach, jak on o tym pięknie i naturalnie mówi”, pomyślała pani Eltzner) – byłby to prawdziwy skarb dla tego domu, w którym są takie korzystne fluidy.
Pani Eltzner ożywiła się jeszcze bardziej. Na jej mlecznej twarzy pojawił się rumieniec. Teraz poczuła, że wszystko może się zmienić, nabrać sensu. Ciągnące się w nieskończoność zimowe wieczory nabiorą treści, znowu w domu pojawią się ludzie, mało ważne staną się rachunki, zakupy, choroby dzieci i menu na następny dzień. Pani Eltzner była zmęczona codziennością.
– Ale z drugiej strony – ciągnął Frommer, jakby fakt wznowienia seansów był już oczywisty – to jest poważna sprawa. Ogromny wysiłek dla organizmu tego dziecka, obce siły, które przejdą przez to młode, niewinne ciało i nie ukształtowany do końca umysł, stanowią zagrożenie dla jej równowagi. To nie ulega wątpliwości. Może, jak sugeruje doktor Löwe, należałoby potraktować to wszystko obojętnie, poczekać, aż minie… albo i nie minie. Tego się nigdy nie wie. Ale walka ze skłonnością, tego jestem pewien, prowadzi tylko do nagromadzenia sprzeczności, które mogą popchnąć tak młodą osobę do szaleństwa.
Pani Eltzner zerwała się z kanapy.
– Nie mówmy już o tym, proszę – powiedziała szybko. – Może czekolady? Ach, pan nie pija. Może ciasteczko? Piekły dziewczynki. Same zagniotły ciasto.
Frommer zrozumiał, że powiedział rzecz niepotrzebną. Nie przewidział takiej reakcji. Podszedł do pani Eltzner i po krótkim wahaniu dotknął jej ramienia. Podniosła głowę. Płakała. Frommer stał, z ręką uniesioną w powietrzu, nie mogąc uwierzyć w te łzy. Oczy Frommera nie pamiętały łez, a jego temperament nie znał tak nagłych zmian nastroju. Miał wrażenie, że stoi przed czymś, co jest mu zupełnie obce, a czego perwersyjnie pragnie. Ich spojrzenia spotkały się i zaraz uciekły od siebie.
– Przyślę ją panu z tymi ciastkami. Niech pan z nią porozmawia. Sama nie wiem, co robić – szepnęła pani Eltzner i szybko wyszła.
Po chwili Erna stanęła w drzwiach. Frommer zdał sobie sprawę, że w pewnym sensie widzi ją po raz pierwszy. Zawsze, kiedy przychodził do Eltznerów, spostrzegał dzieci jako całość, jako jeden organizm, który zajmował czas pani domu, organizm wprawdzie o wielu imionach i twarzach, ale mało między sobą zróżnicowanych. Pamiętał tylko Bertę, bo była najstarsza i często brała już udział w herbatkach, a raz chyba nawet w seansie. Ernę widywał, ale gdyby mu ktoś kazał ją opisać, wziąłby cechy ze wszystkich dzieci Eltznerów i próbowałby skleić je w jedno.
Erna nie miała do tej pory własnego istnienia. Była dziećmi, “dziewczynkami”, których jasne sukienki migały w korytarzu, była rozszczebiotanymi głosami, które trzeba było uciszać przez służącą. Była człowiekiem niedoskonałym, bez prawa przebywania w salonie z dorosłymi, wychodzenia samej z domu, odzywania się nie pytana. Gdy Frommer rozmawiał o niej z panią Eltzner, udawał, że wie, o kogo chodzi. Teraz uświadomił sobie, że nigdy nie istniała dla niego jako osoba. Musiał ją zobaczyć na nowo.
Była drobna i niewysoka. Miała na sobie seledynową sukienkę luźną w talii i lekko opinającą się na rozkwitających piersiach. Kolor ubrania podkreślał żółtawy odcień jej skóry i ciemne sińce pod oczami. Spojówki były spuchnięte i lekko zaczerwienione. Włosy miała splecione w cienkie, połączone na karku warkoczyki. Patrząc mu w oczy uśmiechnęła się i postawiła tacę z ciastkami na stoliku.
Powinien był ją jakoś przywitać czy zapytać o coś, ale Frommer zapatrzył się w Ernę – ze zdumieniem, z szacunkiem, z powagą i z niecierpliwością. Podziwiał ją i nie ufał jej. Zobaczył w niej mądrą starą kobietę i naiwną małą dziewczynkę.
– Pan chciał ze mną rozmawiać. Mama mnie przysłała.
– Usiądź – powiedział Frommer. – To prawda, chcę z tobą rozmawiać z powodu tego, co stało się wczoraj przy obiedzie…
– Widziałam ducha – przerwała mu dziewczynka głosem tak obojętnym, że aż się wzdrygnął.
– Skąd wiesz, że to był duch?
Teraz ona wyglądała na zdziwioną.
– Mama mówiła, że wyglądał jak dziadek.
– Czy mama go widziała?
– Nie. Opowiedziałam jej, jak wyglądał.
– A więc jak wyglądał?
Frommer wypytywał o wiele szczegółów, nie dlatego, że szukał jakichś niespójności czy śladów kłamstwa, ale dlatego, że usiłował sobie wyobrazić tę dziwną postać stojącą wśród ludzi jedzących z apetytem zupę. Było w tej wizji coś groteskowego.
– Czy widziałaś go już przedtem?
– Nigdy.
– A potem?
Erna zawahała się.
– Nie, ale słyszałam różne głosy…
– Czyje to były głosy?
– Nie wiem, może innych duchów.
– Co mówiły, pamiętasz?
– Czasem to rozumiałam, a czasem nie. Teraz nie pamiętam.
Frommer milczał przez chwilę, patrząc w podłogę.
– Powiedz mi, Erno, rzecz bardzo ważną… Czy możesz to wszystko widzieć, kiedy zechcesz, czy musisz czekać, aż… to samo przyjdzie. Zastanów się, jak to jest – zapytał w końcu głosem pełnym wahania, bojąc się, że w tym pytaniu odkrywa zbyt wiele.
Ku jego zaskoczeniu Erna odpowiedziała natychmiast.
– Sądzę, że już wiem, gdzie są drzwi.
– Drzwi? – zdziwił się Frommer.