Выбрать главу

Nauczycielka, Anna Martius, mówiła doktorowi, że Erna jest pilna i obowiązkowa, czym nadrabia brak szczególnego talentu do języków i muzyki. Skarżyła się jednak na nagłe zamyślanie się dziewczynki, zapadanie w siebie, nieobecność, może marzycielstwo. Właśnie te momenty absencji najbardziej niepokoiły doktora. Obawiał się, powiedzmy to jasno, że Erna jest powoli opanowywana przez demencję. Ponieważ nie znał się dobrze na psychopatologii, postanowił się z kimś skonsultować. Pierwszy na myśl przyszedł mu Joachim Vogel, już profesor, choć młodszy od doktora Löwe o całe pokolenie. Löwe znał go od lat, można powiedzieć, od dziecka. Imponowało mu to, że Vogel myślał o chorobach psychicznych bardzo nowocześnie i nie bał się wykraczać poza utarte akademickie schematy. Ponadto Vogel miał kontakt ze światem. Z pewnością można go było uważać za eksperta.

Drugą osobą, którą brał pod uwagę doktor Löwe, był Artur Schatzmann. Ale skoro pani Schatzmann uważała, że przez Ernę mówi jego ojciec, doktor wahał się – czy Artur w tej sytuacji mógłby zachować obiektywną postawę naukowca?

Kiedy pan Eltzner wyjechał na dwa tygodnie w interesach i jego żona zaczęła namawiać doktora na zorganizowanie drugiego seansu, doktor Löwe nie powiedział ani tak, ani nie. Czuł, że w imię ostrożności, która przede wszystkim powinna cechować lekarza, nie należało się zgadzać. Uważał, że te seanse, czymkolwiek były, stanowią niebezpieczeństwo dla niedojrzałej osobowości Erny. Z drugiej jednak strony to, co przeżył ostatnim razem, tak go poruszyło, że w jego prawie siedemdziesięcioletnim umyśle już drgnął pierwszy kamyk, zapoczątkowując lawinę zmian. Nawet jeżeli był to skutek chorej wyobraźni, Löwe chciał brać udział w docieraniu przez Ernę do świata, który już niedługo miał się stać jego światem.

Dlatego doktor Löwe przychodził teraz codziennie na Ursulinenstrasse do Eltznerów, tęskniąc wręcz do tej bladej, milczącej dziewczynki, traktując ją jak swojego anioła, zwiastuna tego, co ma nastąpić, wysłannika stamtąd, dokąd on ma wyruszyć.

– Jak się dziś czuje nasza Erna? – pytał od drzwi, a ona odpowiadała pytaniem:

– Zagramy w domino, doktorze?

Lubił te popołudniowe godziny, kiedy przy tym samym stoliku, przy którym wywoływano duchy, grał z nią w domino albo, kiedy przyłączały się do nich bliźniaczki, w loteryjkę. Przyglądał się wtedy ukradkiem Ernie, próbując dostrzec w niej tę skazę, to piętno, które sprawiało, że nagle stawała się obojętna i zamyślona, że mówiły przez nią… co? Duchy? Inne osobowości? Ale nie widział nic poza bladością jej mizernej buzi, poza blaskiem jasnych oczu.

Rosół z kury, buraczki, krwista wątróbka i chude befsztyki – karmiona specjalną pożywną dietą, którą wymyślił dla niej doktor, blada dziewczynka wracała do sił. “Mogłaby być moją wnuczką”, myślał doktor Löwe i z jakimś smutkiem dostrzegał, że jej sukienka obciska się na maleńkich piersiach.

ERNA ELTZNER

Erna nie chciała już leżeć po posiłkach. Gdy rodzeństwo wychodziło do szkół, a doktora jeszcze nie było, plątała się po domu, wyciągała z półek ojca książki i czytała je potem w jego fotelu. Kiedy w połowie listopada spadł pierwszy śnieg i przysypał miasto ażurową koronką, poprosiła doktora i matkę o zgodę na codzienne spacery. We Wrocławiu śnieg nigdy nie utrzymuje się długo, lecz tym razem chwycił tak silny mróz, że nie tylko zatrzymał śnieg, ale skuł w ciągu kilku godzin Odrę.

Następnego dnia, na spacerze z panną Anną, Erna przyglądała się, jak na moście Werderbrücke zapalano gazowe latarnie. Choć się zmierzchało, pod mostem pełno było saneczkarzy i łyżwiarzy, którzy tłumnie wylegli na zamarzniętą rzekę.

– Chodźmy już, panienko – ponaglała Ernę nauczycielka, ale Erna jakby jej nie słyszała. Oparła się o balustradę i patrzyła w dół na rozbawionych, pokrzykujących ludzi. Na łyżwach, omotani długimi szalikami, popychali sanki, trzymając je za poręcz z tyłu. Na nich popiskiwały kobiety otulone w chusty i futerka. Kiedy ktoś się wywrócił, wszyscy wybuchali śmiechem. Nauczycielka z żalem pomyślała, że Erna musi zazdrościć tym ludziom radości ruchu, ale myliła się. Erna nie lubiła wysiłku fizycznego, hałasu i głośnej zabawy. Przyglądała się z zaciekawieniem, bo zdała sobie sprawę, że ci ludzie bawią się na lodzie, na fałszywej ziemi, która powstała w ciągu kilku godzin ze zwykłej rzecznej, nieokreślonej wody. Pod spodem, choć niewidoczny, nadal był żywy, lodowato chłodny nurt rzeki. Ludzkie postaci widziane z mostu wydały jej się bezbronne i kruche. Erna miała niejasne poczucie, że zaraz coś się stanie. Nie wiedziała tylko kiedy; czekała.

– Chodźmy, już całkiem ciemno, panienko – pociągnęła ją za rękaw Anna, która z zimna zaczęła przytupywać obcasami.

Erna niechętnie odwróciła się i obie zaczęły iść powoli w stronę Schmiedebrücke.

Tej nocy Erna miała sen. Szła po ogromnym, zamarzniętym stawie. Miała na sobie wełnianą, kolorową czapkę i rękawiczki. Nagle pod jej nogami lód pękł. Pęknięcia rosły wszerz jak rośliny, jak powój. Mogła się ratować, uciekać, ale urzekły ją podnoszące się lodowe krawędzie. Delikatnie i bez strachu wsunęła się do wody, która ukazała spod lodu swoją potęgę. Erna zdziwiła się, że woda jest ciepła i ma piękny miodowozłoty kolor. Było tu cicho i miękko, tak jak lubiła. Poruszała się wolno, ni to płynąc, ni idąc. Potem zobaczyła na zielonym dnie granitowe budowle w kształcie sześcianów i ostrosłupów. Miały lśniącą szarą powierzchnię, od której odbijały się rozmyte wodą przestrzenie. Wzruszenie pięknem tego widoku ścisnęło jej serce. Podniosła głowę i zobaczyła rozbite na refleksy światło słońca. Było dalekie i słabe, ale przez to bezpieczne. Nigdy nic nie wydawało jej się tak piękne jak słońce widziane spod wody. Była szczęśliwa, chciała tu zostać na zawsze.

Obudziło ją jej własne wzruszenie. Otworzyła niechętnie oczy i zobaczyła zimny blask księżyca, wpadający przez szparę między zasłonami wprost na jej łóżko. Może to jego światło wzięła we śnie za blask słoneczny.

To, co działo się z Erną w ciągu ostatnich kilku tygodni, było niezwykłe, choć nie zawsze zauważalne dla doktora Löwe, jej sióstr, jej rodziców, nawet obu służących, u których strach przeważał nad ciekawością i sympatią – unikały Erny, jak mogły. Erna tkwiła w sobie, nieporuszona, obojętna. Wstawała rano, miała apetyt, swą codzienną porcję lekcji z panną Anną przyjmowała bez entuzjazmu, ale i bez specjalnej niechęci. Potem, jeśli była pogoda, wychodziła z Gretą albo z nauczycielką na godzinny spacer. Mało się odzywała, raczej wszystko dokładnie oglądała, jakby miasto widziała po raz pierwszy w życiu. Gdy zostawała w domu, godzinami potrafiła siedzieć na parapecie okna i patrzeć na podwórko, na którym zawsze się coś działo: przychodził druciarz do garnków, brodaty mężczyzna ostrzył noże, bawiły się dzieci, służące wracały z koszami pełnymi zakupów. Gdyby jednak poprowadzić prostą linię między źrenicą a oglądanym przedmiotem, okazałoby się, że Erna patrzy gdzieś obok, na zarys, krawędź, granicę oddzielającą przedmiot od tła, jakby nie była zainteresowana samą rzeczą, ale tym, co jest poza nią.

W Ernie zachodziły jakieś powolne, ale i potężne zmiany, a ona obserwowała je w sobie bez strachu, chociaż nie potrafiła ich nazwać. To, co istniało poza jej świadomością, przestawało być dla Erny realne. Było to całe miasto, jego rzeki, kanały, mosty i uliczki. Było to podwórko i ludzie, którzy napełniali je swoim hałaśliwym nieistnieniem. Było to też mieszkanie, jej rodzeństwo, jej matka i ojciec, goście, służące. W domu uznano, że Erna stała się obojętna i zimna. Doktor Löwe zaczął czytać Breuera i skrzętnie wynotowywał objawy opisywanych tam chorób.