Выбрать главу

– Ten sen wydał mi się tak rzeczywisty – powiedziała pani Eltzner, kiedy Frommer skończył czytać i zamilkł na długą chwilę. – Walterze, ona ma taką wyobraźnię. Powinniśmy ją namówić, żeby rozszerzyła swój… repertuar.

– Ach, mój Boże, przecież to nie jest teatr – wykrzyknął Frommer.

Pani Eltzner cofnęła się, zdziwiona i zawiedziona jak dziecko. Jej broda zadrżała.

– Dlaczego nikt nie chce mnie zrozumieć? – zapytała wznosząc oczy pełne łez na żyrandol.

Frommer podszedł do niej, ale nie śmiał pocałować jej dłoni. Pani Eltzner podparła czoło ręką.

– Uniosłem się, przepraszam. Powinienem już pójść. Wszystko popsułem.

WALTER FROMMER

Frommer, poruszony tą rozmową, w drodze do domu długo stał na moście i patrzył, jak światła miasta odbijają się w czarnej wodzie. Myślał o Ernie, o jej snach i nie potrafił poradzić sobie z tym, co powiedziała jej matka. Że Erna udaje. Tak jakby miało jakiekolwiek znaczenie udawanie i nieudawanie. Całe życie jest udawaniem. “Czy ja nie udaję, że jej nie kocham?” – pomyślał nagle o pani Eltzner, a serce ścisnęło mu się tak, że ból zatrzymał oddech. Drżały mu ręce. Smutek płynął w nim jak ta czarna rzeka pod mostem.

Postanowił nie wracać jeszcze do domu. Myśl, że będzie musiał rozmawiać z Teresą, była nie do zniesienia. Wolał pochodzić po mieście, może nawet zjeść gdzieś kolację. Starał się nie myśleć o pani Eltzner, tylko o Ernie. Chciał przeanalizować to, co mówiła, robiła. Skąd mogło się wziąć w jej matce takie podejrzenie? Inni pewnie też tak myślą. Och, ludzie ciągle potrzebują rzeczy niezwykłych, cudów, szaleństw. I po co? Żeby z jeszcze większą gorliwością akceptować swoje zwyczajne życie. Rzeczywiście, na seansach nie działo się już nic, co mogłoby zadziwić. Przyzwyczaili się do nagłego zapadania dziewczynki w trans, do ruchów filiżanki, do drżenia stolika, do dziwacznych wypowiedzi i prekognicji, jak ta dotycząca trzęsienia ziemi. Przyzwyczaili się nawet do zmian głosu medium. To, co kiedyś wydawało się niezwykłe, teraz brano za normę. Czymże Erna miała ich jeszcze zadziwić? Cóż miała robić? Frommer uważał za oczywiste, że nie był to problem Erny, jej było obojętne, czy zadziwia, czy nudzi. Żyła w innym świecie, gdzie nie było nudy i zdziwienia. Zaczął sobie wyrzucać, że nie zajmował się nią ostatnio dostatecznie, że zajął się sobą, swoimi kłopotami (Teresa) czy nadziejami (pani Eltzner). Powinien był się zainteresować tym, co powiedziała nagle w czasie jego wykładu, zdaje się: “Moje córki pląsają”, ni stąd, ni zowąd, przerywając mu w pół słowa. Chyba nawet nie była tego świadoma. Powinien ją pytać, co jej się śni, o czym myśli. Nie robił tego, bo wiedział, że młody Schatzmann wypytuje ją o sny, sprawdzając na niej jakieś swoje podejrzane teorie. Frommer nie chciał robić tego samego. Ale przecież nie dlatego, że jej sny go nie interesowały. Może było w nich więcej niż w transie. Ten sen młodej dziewczyny o mieszkaniu, które zamienia się w cały świat, czy nie był przeczuciem naszej nieskończoności?

Jakimś cudem Frommer znalazł się na Büttnerstrasse, tuż przy rzeźniach. Poczuł mdły zapach krwi. Ogarnęła go jakaś panika, lęk podobny do tego, który pojawiał się w nim na schodach.

– Rzeźnia – powiedział.

Zza wysokiego muru rzeźni buchało śmiercią. Było tu królestwo bezkarnej przemocy i rozkładu. Cuchnący powiew musnął mu twarz. “Chciałabym umrzeć” – powiedziała w jego głowie Teresa. “Byłam śmiercią, Walterze” – usłyszał gdzieś w sobie głos pani Eltzner. Zrobiło mu się nagle duszno, jakby powietrze naokoło niego zgęstniało. Miał wrażenie, że znalazł się we wnętrzu klatki, z której nigdy nie uda mu się wyjść. Zawrócił i zaczął biec. Zdjął kapelusz, a jego rozpięty czarny płaszcz powiewał jak skrzydła. Kilka osób oglądnęło się za nim, ale on zatrzymał się dopiero na oświetlonej dobrze ulicy z wystawami i kawiarnią, z której dochodził szemrzący gwar. Powoli doszedł do siebie, serce przestało mu walić. Wytarł dłonią spocone czoło. Było mu teraz wstyd, wydał się sobie śmieszny i żałosny. Wahał się przez chwilę, a potem wszedł do kawiarni i, ku zdziwieniu kelnera, zamówił kakao.

PANI ELTZNER

Po wyjściu Frommera panią Eltzner rozbolała głowa i z niechęcią pomyślała o tym, że musi dopilnować dzieci podczas kolacji i układania do łóżek. Mąż od kilku dni był znowu w Hamburgu, gdzie osobiście doglądał wyładunku dużej partii wełny dla jego tkalni. Pani Eltzner nagle do niego zatęskniła i zaczęła w myślach pisać list. Potem, kiedy myła małego Klausa, pomyślała, że przydałaby się guwernantka, że ona sama jest już zmęczona i stara. “Nic się nie zmienia, nic się nie zmienia”, te słowa krążyły jej po głowie; umieszczała je w tym wymyślanym liście do męża.

Zanim dzieci pousypiały na dobre, panował w domu rwetes. Lina wyrywała się Bercie i nie dawała się rozebrać, Max przekomarzał się z Greta, Klaus chciał jeść (po kolacji!), Katharine rozlała wodę. Ale w godzinę później w mieszkaniu Eltznerów było już cicho. Pani Eltzner szła od pokoju do pokoju i całowała swoje dzieci na dobranoc. “Polskie rozpieszczanie”, tak nazywał ten zwyczaj pan Eltzner. W pokoju bliźniaczek położyła na stoliczku Erny jej kremowy zeszyt.

– Mamo – szepnęła Erna – pocałuj mnie.

Pani Eltzner dotknęła wargami chłodnego czoła córki.

– Śpij spokojnie – powiedziała cicho, a potem pocałowała śpiące bliźniaczki. Patrzyła ze wzruszeniem na ich jednakowe twarzyczki. “Dzieci… wysypały się ze mnie jak z makówki”, pomyślała. Kiedy szła korytarzem do siebie, było jej tak źle, tak przeraźliwie smutno, że zaczęła płakać bez powodu, jak dorastająca dziewczyna.

ERNA ELTZNER

Erna zasypiała na brzuchu, z rękami podłożonymi pod siebie. Zasypiając kołysała w myślach swoje ciało, w jedną i w drugą stronę, w lewo i w prawo, jak w niewidzialnej kołysce. Tym kołysaniem najczulej, jak potrafiła, zajmowała się sobą. Sama stawała się dla siebie matką, potem Bertą, potem kimś potężnym i wielkim, kogo jednak nie potrafiła określić. Wyznawała sobie przez to kołysanie miłość i wzmacniała ją przez głaskanie się po brzuchu i udach, przytulanie warg do szorstkiej tkaniny poduszki. Nie było w tym wiele ruchu. Była intencja, która uruchamiała szyfr wyjścia z siebie w sen.

Zasypianie Erny było ogromną podróżą, podzieloną na etapy, z przystankami i nieodłącznym błądzeniem. Najpierw zaczynała zasypiać w Ernie jej najbardziej powierzchowna warstwa, sfera doznań, zmysłów, ta cała pamięć rzeczy nieważnych. Ze skóry uwalniały się, jak para, jak dym, obrazy dotknięć, zapachów, fragmenty słyszanych zdań. Opuszki palców oddawały to, czego doświadczyły w ciągu dnia: muśnięcia zielonego aksamitu zamieniały się w obraz zielonej głębi wody. Fantastyczne papierowe, tapetowe kwiaty swym powtarzającym się rytmicznie wzorem przypominały porządek stawiania kroków. Dotknięcie przy rozbieraniu pośladków i bioder kojarzyło się z przechodzeniem delikatnego różu w ciężką purpurową czerwień. Droga powrotna, od czerwieni do różu, była jak rozkład i śmierć. To nie był jeszcze sen, ale jakiś wstęp do snu, przedsen. Brał się z ciała, które zapisuje w sobie czas.