Выбрать главу

Kiedy zamyka się oczy do snu, dusza zwija się w ciele jak kłębek. Osamotnione, pozostawione samemu sobie ciało sprawdza, czy jeszcze istnieje. Wzbudza w sobie wspomnienia, bo każdy wykonany kiedyś gest, każde doznanie zostało przez nie zapamiętane. Ciało ma pamięć absolutną, jego wspomnienia przepadają tylko wtedy, gdy ciało ginie. Bogactwo tych obrazów jest nieskończone. Nie ma takiego zasypiania, które by powtarzało poprzednie. Konfiguracje strzępków wspomnień są niepowtarzalne, bo każdy dzień zmienia ciało. Pamięta ono nie tylko to, co zdarzyło się na zewnątrz, ale także i to, co zaistniało wewnątrz: marzenia, wyobrażenia, fantazje i wizje. Ciało nie potrafi oddzielić tego, co jest tu i co jest tam. Wszelkie doznania są jednakowo rzeczywiste.

Erna zobaczyła obraz kameleona, tak jak go sobie w dzieciństwie wyobrażała: wielka kolorowa głowa i iskrzące się oczy na szypułkach, całkiem jak u ślimaka. Potem kameleon spotworniał w jakieś krwawe mięso i zaczął odpływać, zmieniać kształty. Erna nie mogła się już bać, nie istniała już w tej postaci, która potrafi się bać, której nasuwają się skojarzenia, która przewiduje. Była okiem, które obserwuje widziany obraz, jego powstawanie, dojrzewanie i zanikanie. Teraz pojawiło się zdziwienie, ale i ono minęło, bo ciało Erny pozbywało się emocji. Jeszcze drgnęło kilka razy, a potem osunęło się w sen, bezmyślny, twardy, obojętny. Erna wpadała w jego labirynty, a tam było już marzenie senne, najpierw niepewne, rozdygotane, potem coraz bardziej określone. Sen podszywał się pod doznania ciała, produkował złudzenia zapachów, budził zjawy emocji. Erna wiedziała jednocześnie, że śni. W jakiś dziwny sposób tkwiła na zewnątrz swojego snu i beznamiętnie mu się przyglądała. Sen próbował ją wciągnąć i oszukać. Udawał czas, rozciągał minuty w godziny, a dni skupiał w niezauważalne momenty. W przestrzeni, która nie istnieje, rozwijał horyzonty. I powoli Erna wyzwalała się z siebie.

ARTUR SCHATZMANN I PROFESOR VOGEL

Spotkania Artura z Voglern odbywały się dość regularnie. Artur wpadał do gabinetu doktora bez zapowiedzi i czekał niecierpliwie, aż ten skończy przyjmowanie pacjentów. W poczekalni mijały go płochliwe młode kobiety i poważne damy, które odwracały wzrok w przeciwną stronę, skromni urzędnicy i ludzie interesu ze złotymi dewizkami przy kamizelce. Artur skrycie próbował przypisać im rodzaj cierpienia, z którego przyszli się wyspowiadać na kozetce Vogla. Potworne sny, impotencja, oziębłość, smutek i poczucie bezowocności życia… Schatzmann zaczynał się zastanawiać, z czym on sam przyszedłby do Vogla, o czym mówiłby, leżąc bezbronnie na kozetce? O dzieciństwie, które ledwie pamiętał? O ojcu, którego kochał i podziwiał? O życiu erotycznym, którego właściwie jeszcze nie miał? O snach, których nie śnił?… Artur Schatzmann był zdrowy.

Musiał czekać, aż wyjdzie ostatni pacjent, i dopiero wtedy zasiadał na jeszcze ciepłej kozetce i zarzucał profesora mnóstwem wątpliwości. Po Voglu było widać, że jest zmęczony, ale kolejna kawa, fajka albo cygaro powoli przywracały mu energię. Omawiali przeczytane przez Artura książki, wyjaśniali niejasności i w końcu Artur opowiadał o tym, co nowego u E.E., tak bowiem w swoich rozmowach określali Ernę. Kiedy Artur nie chciał się z czymś zgodzić, czegoś nie rozumiał, Vogel wstawał i wyciągał z półki książkę, wertował ją, po czym z satysfakcją pokazywał końcem fajki znaleziony fragment. Coraz częściej Vogel sięgał też do kartoteki, która zawierała opisy przypadków i przebieg terapii jego pacjentów. Omawiali te wszystkie histeryczne paraliże, bezsenności, lęki, melancholie, myśli samobójcze, czynności przymusowe, objawy wegetatywne – ogrom cierpienia ludzkiej duszy. Potem ich rozmowa zwalniała tempo, jakby słowa, które teraz padały, miały większy ciężar gatunkowy i jakby trudniej było nimi operować. Wtedy Artur miewał wrażenie, że przekracza dotychczasowe granice rozumienia, tworzy nowe drogi, którymi jego myśli mogą się swobodnie poruszać, rozszerza horyzont pojmowania, kiedy bowiem już był sam, bez wspierającej i inspirującej obecności Vogla, czuł, że myśli nowymi kategoriami, że widzi rzeczy, których przedtem w ogóle nie dostrzegał. Wydawało mu się, że rośnie.

Vogel wielką wagę przywiązywał do odkrycia nieświadomości, której Artur do tej pory nie umiał docenić. Dla Artura ta słynna nieświadomość była obszarem banalnej niewiedzy, faktem “niezdawania sobie z czegoś sprawy”. Vogel zaś traktował ją jako jakiś odrębny w nas byt, jakby demona, coś pośredniego między siłą boską a diabelską. Nieświadomość w tym ujęciu była zarówno czymś indywidualnym, właściwym dla każdego człowieka, jak i wspólnym dla wszystkich. Jakimś instynktem wyższego stopnia. Vogel był jej fanatycznym tropicielem. Obserwował życie jak powierzchnię wody jeziora, na której zaraz pojawi się głowa przedpotopowego potwora. Tropił ją w snach, swoich i cudzych, w przejęzyczeniach i zapomnieniach.

Często wracali do tego problemu, aż stał się w końcu refrenem ich spotkań – zastanawiali się nad możliwością dokładniejszego poznania nieświadomości.

Skoro nieświadomość jest poza dostępem naszej świadomości, to skąd wiemy, że w ogóle jest? Vogel cytował Freuda, a raczej przypadki pacjentów Freuda: Anny O., pani X., pana J.G., Lizy L., tych wszystkich anonimowych nosicieli symptomów, którzy powinni wejść do jakiejś specjalnej, alternatywnej historii ludzkości. Albo przypominał Breughla, Boscha, Coleridge'a, Blake'a, Quevede, którzy cierpliwie, jakby łyżeczkami do herbaty, po trochu wydobywali na powierzchnię głębiny ciemnego oceanu.

– To, co nieświadome, przedostaje się do świadomości jako symptomy nerwicowe oraz poprzez sny i symbole – powtarzał Vogel.

– Więc nieświadomość można określić tylko przez to, co ulegnie z niej uświadomieniu? Czyli dotrzeć do nieświadomości przez świadomość…

– Albo przez szaleństwo…

– Czy ta zasada nie działa także w drugą stronę, czy świadomości nie można poznać tylko za pomocą nieświadomości? Czy myśl może poznać samą siebie? Czy psychika może poznać samą siebie? Czy przedmiot może być zarazem podmiotem?

– Nasza psychika jest częścią natury, a zagadka natury nie ma granic. Nie można zdefiniować, czym w istocie jest nasza psychika. Można ją opisywać i proponować wyjaśnienia, o których trzeba jednak pamiętać, że są tylko przybliżeniami, a nie obiektywną prawdą.

Vogel traktował ludzką świadomość (czyli to, co Arturowi wydawało się niezmienne i jedynie rzeczywiste) w rozwoju człowieka jako słabą, tworzącą się dopiero cechę. Dla niego to nieświadomość była właśnie tą pierwotną, wiecznie żywą rzeczywistością, a świadomość, przeciwnie, czymś nowym, co pojawiło się zaledwie kilka tysięcy lat temu, gdy człowiek opisał świat słowami. Świadomość mogła rzeczywiście powiedzieć: “Na początku było słowo.” Nieświadomość istniała dużo wcześniej, słowo jej nie dotyczyło. Była rówieśniczką życia. Była, według określenia Yeatsa, Wielką Pamięcią, pulsującą pod indywidualnymi umysłami. Niektórzy przeczuwali ją od dawna. W historii myśli ludzkiej nosiła różne nazwy, ale najwięcej mieli o niej do powiedzenia ludzie chorzy i ci, którzy śnią. Przy niej świadomość jest tylko delikatną, podatną na urazy skorupką na wiecznych przemianach życia, jak pancerzyk skorupiaka, który pomaga mu przeżyć we wrogim świecie. Ten pancerzyk dopiero się tworzy, dopiero kostnieje. W wielu miejscach jest jeszcze słaby i niewiele potrzeba, żeby go uszkodzić. Skaleczenie powoduje wydobywanie się nieświadomych treści. Przypomina krwawienie. Pod tą skorupką tkwi to, czym jesteśmy naprawdę.

– Świadomość nie osiągnęła jeszcze ciągłości – mówił Vogel. – To dlatego niepowodzeniem kończą się wszelkie próby oparcia reguł życia na racjonalnych podstawach. Jest jednak cenna, bo pozwala poznawać rzeczywistość, skupić się na jej jednej cesze i zgłębiać ją, oglądać ze wszystkich stron. Świadomość może poruszać się, zmieniać obiekt zainteresowania, patrzyć z wielu punktów widzenia. Nieświadome po prostu jest, zawsze i wszędzie, w tym samym natężeniu, w tej samej wiecznej postaci. To ten cienki pancerzyk tworzy cywilizację, umieszcza ją w czasie.