Выбрать главу

Artur często nie mógł nadążyć za rozumowaniem Vogla, nie dlatego, że był młodszy czy mniej inteligentny, ale ponieważ Vogel używał innego języka, a raczej do języka dobrze znanego Arturowi włączał obce dla Artura terminy: poziom rzeczywistości, otchłań, szaleństwo, przeczucie. Słowa te nie pochodziły z pachnących iskrą elektryczną laboratoriów uniwersytetu i wydawały się Arturowi zbyt poetyckie, jakieś żenujące i niepoważne. “Czym on się różni od fanatycznego i oderwanego od świata Frommera?” – myślał czasem Artur na pograniczu buntu. “Dlaczego słucham jednego, a nie mogę słuchać drugiego?” Kiedy jednak myślał o nich obu, porównywał ich ze sobą, wydawało mu się, że dla Frommera jego wiedza odgrywała rolę religii, czegoś, z czym nie można dyskutować, Vogel natomiast był naukowcem, to znaczy, przyjmował każdą teorię jako coś tymczasowego. Artur nie odrzucał nowych, obco brzmiących pojęć, ale próbował tłumaczyć je sobie na te, które znał: poziom percepcji, utrata przytomności, uszkodzenie mózgu, percepcja podprogowa. Podążał za Voglern w zupełnie nowe dla siebie obszary. Nowa perspektywa wydała mu się urzekająca, nie odżegnywała się bowiem od tego, z czym się identyfikował – była w pełni naukowa, empiryczna – a dodatkowo miała jakiś szerszy wymiar, religijny, filozoficzny czy może jeszcze inny; stawała się przez to piękna i pełna grozy.

Artur Schatzmann czuł, że, jak w dzieciństwie, wszystko staje się ważne i warte zbadania, nawet ludzkie pomyłki, rozkojarzone marzenia senne, przypadki, zbiegi okoliczności. Ważny jest gest, spojrzenie, kolor sukni, sposób noszenia parasola. Filozofia Vogla obiecywała chętnemu nieskończone bogactwo. Przyjmując ją umysł pochopny i powierzchowny trafiał na pokusę wątpliwej metafizyki, ale umysł spokojny i analityczny widział w niej niezwykle precyzyjną teorię zachowania człowieka.

Pewnego prawie wiosennego popołudnia Vogel i Schatzmann postanowili się przejść. Cały Wrocław był żółty od kwitnących forsycji. Szli wolno w dół Schweidnitzer Strasse, a potem mimowolnie skręcili w lewo, do dworca. Vogel zwrócił na to uwagę.

– Dworzec to symbol podróży, którą razem zaczęliśmy.

Przed nimi wyrósł gmach wielki jak lewiatan, oświetlony rzęsiście gazowymi latarniami. Zajeżdżały pod niego dorożki, małe figurki wchodzących i wychodzących ludzi sprawiały ruch, który niepokoił. Vogel coś sobie przypomniał.

– Kiedyś, parę lat temu, był tutaj Freud. Na pewnym sympozjum. Odprowadzałem go z Fliessem na dworzec… To było pod wieczór, tak jak teraz. Freud opowiedział nam wtedy, że kiedy był mały, miał może pięć, sześć lat, jechał z matką i rodzeństwem pociągiem z Wiednia do Berlina. W nocy pociąg zatrzymał się na dworcu we Wrocławiu; zmieniano lokomotywę. Mały Freud wyglądał przez okno i zafascynował go ten ogromny ruch, żelazny świat, w którym zawsze jest się tylko przejazdem. Ludzie, pociągi jak wielkie zwierzęta, gazowe lampy udające słońca i stalowe sklepienie udające niebo. Jego matka zaczęła kłaść dzieci spać. Najpierw ścieliła kuszety, potem rozbierała jego siostry i w końcu położyła spać także i jego, ale nie mógł usnąć, przyzwyczajony do monotonnego turkotu kół. Wtedy po raz pierwszy zobaczył matkę nagą. Jej pełne piersi musiały wzbudzić niepokój dziecka. Pragnął ich i bał się jednocześnie. Nagie ciało matki było supłem, na który zawiązany był świat. – Vogel umilkł na chwilę. – To pokazuje, jak niezwykłe są korzenie każdej idei; biorą się one ze zdarzeń pozornie przypadkowych, ulotnych, z gry świateł, dźwięków… Można uznać, że tutaj, na Dworcu Głównym we Wrocławiu, powstało przeczucie, które zamieniło się później w teorię Freuda. Tutaj narodziła się psychoanaliza.

Minęli dworzec i zawrócili do rynku. Niebo zgasło, zaczęło robić się ciemno i zimno.

– Martwi mnie to – powiedział po długim milczeniu Vogel – że doniosłość takich drobnych faktów możemy ujrzeć tylko z perspektywy czasu. Tu i teraz jesteśmy ślepi i nigdy nie wiemy, co jest naprawdę ważne.

ARTUR SCHATZMANN

Artur Schatzmann wpadł w szał pracy. Każdy dzień zaczynał się już poprzedniego wieczora, kiedy to spisywał plan zajęć, bardzo szczegółowy, co do kwadransa. Były tam wykłady, biblioteka, obiad, herbata z matką, pisanie notatek, spotkanie z Voglern i E.E. albo seans. We wtorki i piątki miał zajęcia w prosektorium, czego bardzo nie lubił. Nie lubił właściwie tego jedynego momentu, kiedy skalpel zagłębiał się w twarde, stężałe ludzkie ciało. Wieczorami czytał jeszcze do późna, robiąc notatki i zaznaczając papierkami odpowiednie strony. Kiedy jego zmęczone oczy ześlizgiwały się z szeregów liter, rozkładał przed sobą Atlas mózgu Flechsiga i kontemplował labirynty bruzd.

Męczył go jakiś głód, niedosyt, przygnębiające uczucie, że jest się blisko czegoś ważnego, a jednak się do tego nie potrafi sięgnąć. Nie mógł się pozbyć miłości do fizjologii, ale równie ciekawe i pasjonujące było uprawianie psychoanalizy: był to rodzaj fizjologii duszy. Teraz nawet kładł się spać z zamiarem śnienia i porannej analizy snu. Artur jednak nie śnił. Interpretował to ortodoksyjnie, po platońsku: ten, kto nie ma snów, nie ma wewnętrznych konfliktów. Jest zdrowy.

Artur załatwił sobie możliwość korzystania z laboratoriów Katedry Fizjologii Mózgu, lecz problemem stało się ściągnięcie do nich Erny, panny E.E., która miała stać się obiektem jego doktorskiej dysertacji. Zaczął więc przekonywać do tego pomysłu doktora Löwe, mającego wpływ na panią Eltzner. Jednak stary doktor, z nie znanych Arturowi przyczyn, odwlekał rozmowę z Eltznerami. Artur zaczął więc przekonywać samą Ernę, żeby wyraziła chęć poddania się badaniu. Nie byłoby to nic niebezpiecznego – zwykłe pomiary głowy, kilka testów na postrzeganie. Czytając całą dostępną literaturę na temat badań zjawisk okultystycznych, Artur marzył o tym, żeby Erna mogła zademonstrować jakieś fenomeny kinestetyczne, to słynne przesuwanie pudełek od zapałek, lewitacje nożyczek, o których tak ciekawie pisał niedawno Baggally. Seanse zaczynały go trochę nudzić, nie działo się tam nic nowego.

Od kiedy Vogel uwrażliwił go na znaczenie szczegółów, Artur zaczął obserwować ludzi, ich gesty, zachowania. Robił to zwykle wtedy, gdy siedząc w wagonie tramwaju, stawał się anonimowy i niewidoczny dla badanych przez siebie obiektów. Z okien tramwaju patrzył na przechodniów, kobiety robiące zakupy, sprzedawców parasolek w długich płaszczach, o twarzach tak bladych, jakby przed chwilą wynurzyli się z jakichś ciemnych suteren. Oglądał rozkołysane, bujne ciała młodych dziewczyn i ciągnące się za nimi spojrzenia eleganckich panów o wąskich ustach. Zaczął spontanicznie dorabiać historie do widzianych twarzy i, nie mając możliwości ich sprawdzenia, wierzył, że jego intuicja odtwarza fakty prawdziwe. Jednak po pewnym czasie zaczął powściągliwiej określać ludzi. Przyczyniło się do tego jedno zdarzenie.

Kiedyś, gdy jechał tramwajem do Vogla, zobaczył przez okno stojącą na przystanku kobietę z dzieckiem. Rozmawiała swobodnie z jakimś starszym mężczyzną. Było w niej coś, co przyciągało uwagę, i Artur poczuł palącą potrzebę zrobienia małego eksperymentu: wydedukowania z tych niewielu informacji, jakie dawał jej ubiór, jej zachowanie, gdzie ta kobieta mieszka, kim jest.

Była w brązowej sukni i czarnym, krótkim płaszczyku wykończonym wytartym futerkiem. Spod małego brązowego kapelusza wystawały kosmyki kasztanowych włosów. Śmiejąc się pokazywała białe, równe zęby, jakby trochę dziecinne, ale jednocześnie koło oczu i ust widać było zmarszczki. Artura zafascynowała właśnie ta niespójność: młoda twarz wyglądająca staro albo też stara twarz wyglądająca szczególnie młodo. Nie mogła mieć więcej niż trzydzieści pięć lat ani mniej niż dwadzieścia pięć. Swobodne zachowanie w rozmowie z mężczyzną mogło być wynikiem braku wychowania, ale też świadomego odrzucenia krępujących konwenansów.