Выбрать главу

Po przebudzeniu E. E. wydaje się kompletnie nieświadoma zarówno zjawisk fizycznych, jak i swojej niedawnej frywolności pod postacią Poli. Jest zmęczona i zła, że seans trwał tak długo.

Warto wspomnieć, że jakiś czas przed tym seansem nastąpiło zdarzenie, którego świadkami były, niestety, tylko młodsze siostry E.E. Według ich relacji E.E. miała spowodować zdemolowanie pokoju poprzez wyzwolenie jakichś mocy. Matka E.E. opowiadała, że w pokoju dziewcząt pospadały wszystkie drobne przedmioty.

TERESA FROMMER

Rodzeństwo Frommerów wracało z seansu mokrymi od wiosennego deszczu ulicami. Walter był podekscytowany jak nigdy i nie próbował tego kryć. Zataczał rękami szerokie półkola, mówiąc o ogromnych perspektywach Erny.

– Widziałaś to? Widziałaś? – dopytywał się co chwila, nie czekając na odpowiedź, nie patrząc na siostrę.

Z satysfakcją opisywał pełną powstrzymywanego zadziwienia i strachu twarz młodego Schatzmanna. Przypominał sobie piski kobiet i stężały od grozy wzrok doktora Löwe. Widział przestraszonego pana domu; i tylko oczy pani Eltzner były pełne żaru i prawdziwego szczęścia. Frommer miał wrażenie, że oboje wyrastali ponad te gorączkowe reakcje, tę panikę, te spłoszone spojrzenia. Oni oboje zawsze byli pewni. Ich dwojga nic nie mogło zadziwić.

– Widziałaś to? Najpierw chyba otworzyło się okno, ale jestem pewien, że to nie przeciąg zrzucił obraz… Jaka to musiała być siła! Moc, jaką dzisiaj ujawniła ta mała, musiała być naprawdę wielka. Może mógłbym już ją zacząć przygotowywać do bardziej konstruktywnych manifestacji… Wiesz, lewitacje, ektoplazma… Może nawet zjawy, przywoływanie zjaw. Co o tym myślisz?

Teresa nie odpowiadała. Starała się nadążyć za długim krokiem brata. Nie słuchała go zbyt uważnie. Wciąż jeszcze była myślą w salonie Eltznerów, próbowała oswoić się z tym, co widziała, z drżącą, niepewną jeszcze nadzieją, że to wróciło. Powinna opowiedzieć o tym Walterowi, ale jak zacząć mówić, jak to ująć, żeby go nie zezłościć, nie pozbawić dobrego humoru. W gruncie rzeczy bała się idącego koło niej mężczyzny, któremu nie sięgała nawet do ramienia.

Gdy dotarli do domu i gdy znalazła się wreszcie w swoim fotelu odwróconym do okna, straciła ochotę, aby podejmować ryzykowną próbę mówienia. Czy można opowiedzieć ból głowy albo lęk, który zakleszcza serce tuż przed zaśnięciem, albo uczucie nieskończonej samotności, gdy patrzy się na księżyc? Słyszała, jak Walter krząta się jeszcze po domu, jak skrzypią podłogi, trzaskają klamki u drzwi, szeleszczą kartki książek. Potem wszystko ucichło i tylko nadzwyczajny słuch Teresy mówił jej, że Walter pisze.

Teresa oparła głowę; wróciła do salonu Eltznerów. Znowu widziała to co przedtem, teraz zamazane ułomnością pamięci, poszarzałe, ale nadal zdumiewające. Drobna, przygarbiona Erna w białej sukience, z pobladłą twarzą i opuszczoną szczęką, co nadawało jej wyraz brzydki i bezmyślny. Patrząc na nią Teresa poczuła nagle znajome, ale prawie już zapomniane mrowienie w końcach palców i wzdłuż kręgosłupa, jakby ciekł jej po plecach cienki strumyczek ciepłej wody. Jej ciało najpierw spięło się obronnie, a potem pozwoliło płynąć tej strużce, po garbie, aż po pośladki. Wtedy powoli jakieś potężne, niewidzialne palce zaczęły zdejmować z rzeczywistości pajęczynę, jaką do tej pory była okryta. Rzeczy okazały się teraz bardziej oczywiste, co nie znaczy wcale, że bardziej konkretne. Nawet odwrotnie, wydawały się teraz na wpół przezroczyste, jakby ich sedno nie tkwiło wcale w ich kształcie czy przeznaczeniu, ale w tym, czym są w swej istocie, w tym, że naśladują tylko jakąś uniwersalną formę, są cieniem czegoś niewyrażalnego. Świat, jaki zobaczyła na chwilę Teresa, był światem zrobionym z iluzji, wymysłów, wyobrażeń i zwykłego przyzwyczajenia, że to, co widziane, jest rzeczywiste. Ale tak nie było. Lęk, jaki nagle poczuła, sparaliżował ją. Wszystko było wymyślone. Ludzie siedzący przy stole z tymi poważnymi minami byli zarysami nie istniejących postaci, mieli tylko kontury, które ktoś na chybił trafił napełniał cechami. Gdy nagle zaczęła się przyglądać sobie samej, ta straszna wizja powoli rozpłynęła się i Teresa poczuła ulgę. Ale nadal działo się coś z jej widzeniem. Oczy, które przed chwilą patrzyły na wskroś, poprzez rzeczy, i teraz umiały widzieć więcej niż zwykle. Teresa ujrzała skuloną za serwantką Christine, kurczowo trzymającą w małych dłoniach jakieś sznurki. Od razu wiedziała, co dziewczynka zamierza z nimi zrobić, co się za chwilę stanie. Nie zgorszyło jej to i w żaden sposób nie poruszyło. Jej uwagę zajęła Erna, a raczej brak Erny w tym, co jeszcze przed chwilą Teresa za Ernę brała. Były tam jakieś inne osoby. Było ich kilka. Były tak samo realne jak te, które siedziały przy stole. Do głowy przyszedł jej pomysł, żeby policzyć, ile osób jest w salonie – taki rodzaj zadania z algebry: W pokoju jest dwanaście osób, a każda osoba zawiera w sobie nieokreśloną liczbę innych osób, z tym że liczba osób w jednej osobie nie może być mniejsza niż dwa. Ile osób jest w salonie? Teresę odprężyła i rozśmieszyła ta myśl, wiedziała bowiem, że nie tylko Erna jest “mnoga”. Mnoga była także pani Eltzner i jej dwie przyjaciółki, Berta i młody Schatzmann, a nawet Walter. Najbardziej niepodzielny wydawał się doktor Löwe, może dlatego, że był najbliższy śmierci. Teresa zobaczyła przez mgnienie śmierć doktora. Ta śmierć była bardziej rzeczywista niż wszystko inne.

Gdy otworzyło się okno i zaczęły spadać pociągane sznurkami Christine przedmioty, Teresa Frommer była zajęta czym innym. Patrzyła w wypełniającą przestrzeń nad stolikiem, nad całym salonem Eltznerów twarz, która przyglądała się wszystkiemu uważnie, z wyczekiwaniem, wielkimi oczami o nieokreślonym kolorze. Teresa była pewna, że twarz wiedziała, co się zdarzy nie tylko zaraz, za chwilę, ale i potem. Była to twarz młodej jeszcze kobiety z pionową zmarszczką na czole. Teresa widziała dokładnie oczy i pojedynczy włosek na brodzie. Kiedy wielkie oczy spoczęły na niej, zrozumiała, że stała się na chwilę najważniejsza, że jej istnienie ma sens, który może trudno jest wyrazić, ale który utrzymuje ten skupiony w salonie świat w istnieniu.

Oto największe odkrycie Teresy. Może najważniejsze w jej życiu, realne jak sen, który najprecyzyjniej określa to, co działo się na jawie, i którego oczywiste nauki wpadają zawsze wprost do umysłu, omijając utarte drogi, jakimi chodzą zmysły. Teresa odkryła nierealność swojego świata.

Czy umiałaby to opowiedzieć bratu? Im dłużej się teraz nad tym zastanawiała, tym bardziej czuła się samotna, a z chłodu samotności płynął dreszcz lęku. Skąd się brał? Znikąd, co znaczyło, że był cały czas, zawsze. Lepiej czy gorzej ukryty, przespany, przerobiony na inne uczucia jak sukienki po zmarłej matce. W Teresie rosło przekonanie, że tam, u Eltznerów usnęła i śniła tę niesamowitą twarz. Sen ściągał ze śnionego świata mgłę oczywistości. Jak obie – ranie pomarańczy: pod żółtą łupiną jest jeszcze jedna, ta biała, gorzka. Delikatnie ściągana odkrywa dopiero prawdziwy owoc – przeźroczysty miąższ. Miąższem pod skórką rzeczywistości jest lęk. Lęk rodzi się z przeczucia, że tam pod spodem, pod przyzwyczajeniem nie ma nic stałego. Po raz pierwszy w życiu widok własnego, znanego na pamięć pokoju wzbudził w Teresie przerażenie. Etażerka, kilim na ścianie, stół i krzesła – każda z tych rzeczy nie miała żadnego uzasadnienia. Pod każdą z nich mieściła się czarna otchłań.

Teresa głębiej wsunęła się w swój fotel i odwróciła ku oknu. Widziała delikatną brązową łunę nad Kaiserplatz, którą tworzyły założone tam niedawno elektryczne latarnie.

ERNA ELTZNER

Po tym, co pan Eltzner zobaczył na seansie we własnym domu, bez wahania uległ prośbie Artura Schatzmanna popartej autorytetem doktora Löwe, żeby Erna mogła być przebadana w laboratorium. Samo słowo “laboratorium” niosło ze sobą dla Eltznera słodkie poczucie bezpieczeństwa i spychało konieczność przemyślenia tego, co widział, na dalszy plan. “Badania wszystko wyjaśnią”, myślał z nadzieją. Po niespokojnej, prawie bezsennej nocy z ulgą wyruszył do swoich tkalni.