Выбрать главу

Gdy pociąg przez pół godziny kluczył po Wrocławiu, jakby szukając ukrytego wyjścia z miasta, pani Eltzner była jeszcze wciąż niezadowolona, że jedzie na wieś. Potem jednak, gdy z okien pociągu zobaczyła przestrzeń rozpostartą jak zielony obrus, odetchnęła głęboko i poczuła się nagle radośnie wolna. Widziała wsie rozrzucone między niebem i polami, ogródki pełne piwonii, których zapach dochodził nawet do pasażerów pociągu. Widziała chłopów wiozących na drabiniastych wozach świeżo zżęte siano – czuła tę kwintesencję wiosennych woni – widziała płynącą przez świat Odrę, tak bardzo inną niż te więżące wodę kanały w mieście.

W ich przedziale zapanowało podniecenie – to otwarta przestrzeń tak wpływała na dzieci. Trzeba było sięgnąć do koszyka z kanapkami, piciem i świeżymi truskawkami. Lina poplamiła zaraz sukienkę, Klaus wylał na siebie lemoniadę, a Max uparł się, że będzie podróżował stojąc na korytarzu. Ale potem, gdy pociąg zaczął mijać dalekie oka jezior, dzieci nagle uspokoiły się i pani Eltzner mogła wygodnie oprzeć głowę i zapaść w coś, co nie było ani snem, ani czuwaniem.

Każda podróż w życiu pani Eltzner, nawet zwykły wyjazd na wakacje, była początkiem nowego. Przypominała jasno, że życie dzieli się na etapy, a może stopnie (ale ku czemu?), które dodają mu rytmu i sensu. Każdy rok kończył się nie w grudniu, ale w czerwcu, właśnie wyjazdem do Kleinitz. Miesięczny pobyt u Gertrudy był czasem refleksji, kontemplacji przemijania, wewnętrznych kryzysów i pojednań ze sobą, nabierania dystansu i planów na przyszłość. Był tyglem, gdzie mieszało się to, co było, z tym, co dopiero się stanie.

Ciche wieczory pełne były brzęczenia oszalałych chrabąszczy, komarów i zapachu wszechobecnej wody – stawów niedalekiej szeroko rozlanej Odry, która płynęła groźnie i bezszelestnie jak czas.

Najlepszym wskaźnikiem upływu czasu był wygląd Gertrudy, suchej i kościstej, której twarz każdy rok obsypywał coraz gęściejszą siecią zmarszczek. (“Czas jest marszczeniem się gładkich powierzchni”, pomyślała pani Eltzner, przesuwając opuszkami palców po policzkach.) Wskaźnikiem upływu czasu był też wygląd modrzewi, ich radosny wzrost, chwytanie coraz większej przestrzeni w rozcapierzone gałęzie.

Pani Eltzner wolała zauważać znamiona mijającego czasu na zewnątrz. Kiedy myślała o sobie, widziała się zawsze w tym samym nieokreślonym wieku, jaki podobno wszyscy dostaniemy w raju, kiedy jest się u szczytu własnych możliwości. “Mój Boże, jakże się zestarzała…”, myślała co roku o Gertrudzie, całując ją w pergaminowe suchy policzek, ale wieczorem, gdy przed lustrem rozplatała włosy, z przyzwyczajenia zachwycała się ich gęstością, a nie coraz bardziej widocznymi pasmami siwizny. W gruncie rzeczy, będąc sama z sobą, jak teraz w jadącym pociągu, pozostawała tą młodą kobietą, która szykuje się do występów. Zawsze czekała na nią jej scena, rzęsiście oświetlona ponad nie zróżnicowanymi twarzami widzów.

Przyjechali późnym popołudniem. Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce, w krajobrazie tak rozległym i tak płaskim, że powodował zawrót głowy. Między kamieniami, którymi wybrukowany był jedyny peron, rosły niskie jaskrawożółte kwiatki. Budynek stacji z napisem “Kleinitz” stał w polu, z dala od innych zabudowań, jakby kolej była czymś, co mogłoby zagrozić spokojnej egzystencji wsi.

Gertruda wyjechała po nich szerokim, odkrytym powozem. Po pierwszych powitaniach jak co roku powstał zamęt. Nie dało się zapakować wszystkich bagaży, Max chciał koniecznie powozić, Greta zostawiła w pociągu koszyk z prowiantem. W końcu wszyscy jakoś usadowili się w potężnym pojeździe, który ciężko i zgrzytliwie ruszył ku wsi.

Kleinitz było długą, rozciągniętą wzdłuż drogi miejscowością, niewiele mniejszą od przeciętnego miasteczka. Domy były tu niższe i biedniejsze niż te z okolic Wrocławia, ale każdy z nich pysznił się zielonymi, świeżo malowanymi okiennicami. Przy drodze rosły morwy i koła powozu rozgniatały ich leżące na bruku karminowe owoce. Pani Eltzner miała wrażenie, że rozjeżdżają setki czerwonych robaków, i musiała zamknąć oczy, takie ta myśl wzbudziła w niej obrzydzenie. Na rynku skręcili w prawo i przez kilka mostków i grobli dotarli do kasztanowej alejki, która prowadziła wprost do folwarku Gertrudy.

– Mój Boże – westchnęła pani Eltzner. – Znowu minął rok.

Wakacje zaczęły się na dobre, kiedy rozsunięto stół w jadalni i kiedy Gertruda wyjęła dwunastoosobowy serwis.

Jeszcze tego samego popołudnia pani Eltzner opowiedziała szwagierce o wszystkim, co działo się w czasie ostatniego roku. “Sprawę Erny” pani Eltzner zostawiła na wieczór, kiedy dzieci zostały już położone spać, a rzeczy, przynajmniej pobieżnie, rozpakowane. Gertruda przyniosła na werandę karafkę z mocną owocową nalewką, która miała smak cierpki i słodki zarazem – zrobiono ją z morw, z tych mięsistych i krwistych roślinnych odpowiedników czerwi. Pani Eltzner bardzo zależało na uwadze szwagierki, dlatego użyła określenia “fenomen mediumistyczny”, dokładnie sama nie wiedząc, czy oznacza ono akurat to, co ma na myśli. Chciała jednak Gertrudę przekonać i jednocześnie zadziwić, sprawić, by stanęła od razu po właściwej stronie. Chciała pozbawić ją na zapas wszelkich wątpliwości, zarzucić mądrymi terminami. A wszystko dlatego, że Gertruda była straszną racjonalistką.

– Bzdura – powiedziała zresztą od razu, zapalając długiego papierosa. – Widzisz, w dzisiejszych czasach kobieta, żeby zaistnieć, musi zrobić z siebie jakiegoś nawiedzonego potwora. Erna jest ambitna, już dusi się w roli, jaką wkrótce narzuci jej społeczeństwo. Może w ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę. Powinniście z Fryderykiem raczej zapewnić jej jakieś artystyczne wykształcenie, dające możliwość rozwoju jej wrażliwości. Mogłaby pisać, malować, robić coś twórczego.

Prawdę mówiąc, pani Eltzner spodziewała się takiej reakcji, ale mimo wszystko była rozczarowana. Znała Gertrudę jako osobę nowoczesną, choć może trochę zdziwaczałą na skutek długiej samotności.

– Ach, ty nic nie rozumiesz. Ona nie jest w ten sposób zdolna. To nie jest ani mój, ani jej wymysł. Te badania…

– I cóż wykazały?

Pani Eltzner nie była pewna, co wykazały badania. Umilkła obrażona. Żałowała, że w ogóle zaczęła o tym mówić. Jeżeli ktoś tu był nawiedzonym dziwakiem, to na pewno właśnie Gertruda, z tymi swoimi papierosami i przytułkiem dla psów. Wiejska sufrażystka.

– Ty się na mnie gniewasz… – odezwała się w końcu Gertruda tonem pojednania.

Pani Eltzner patrzyła na park, skąd zlatywały się do światła bezwolne ćmy.

– Było mi tak ciężko w tym roku… Czułam się tak samotna z tym wszystkim.

– Nic się nie zmieniłaś, Muszko. Ach, ta nasza pani Fryderykowa Eltzner… zawsze taka wrażliwa, zawsze tworząca nowe światy. Fryderyk umarłby z nudów, gdyby ożenił się z kimś innym.

Pani Eltzner, rozczarowana i wzruszona zarazem, pozwoliła popłynąć dwóm gorącym łzom.

ERNA ELTZNER

Park był zaniedbany i rozległy. Ernie wydawał się prawie nieskończony. Za symboliczną granicą zwalonego muru przechodził w wąski pasek pola, a potem w las, którym można było dojść do samej Odry.

Stawami, które oddzielały wysokie groble, nikt się nie zajmował. Woda była tu ciemna, choć przezroczysta. Stawy mogły być głębokie, mogły nawet sięgać do środka ziemi, tam, gdzie wszystkie morza, jeziora, stawy i rzeki łączą swoje wody w wielki podziemny ocean.

Erna starała się jak najczęściej przebywać w parku, to było bowiem jedyne miejsce, gdzie nikt jej się nie przyglądał, nie pouczał, nie współczuł. Katharine i Christine wolały buszować po zakurzonych zakamarkach domu. Odkryły wielki kominek z wiszącym nad nim lustrem i twierdziły, że to lustro jest w istocie ukrytymi drzwiami do skrytek, gdzie szalona Gertruda, jak mówiły o ciotce, trzyma cenne pamiątki, a może nawet i skarby. Obie dziewczynki czasem tylko wychodziły na plac gier, który w poprzednim roku zrobił dla dzieci pan Eltzner. Erna widziała je też kilka razy, jak podkradały kurom jajka. Po co im były te jajka, nie chciała wiedzieć.