Выбрать главу

Erna wymykała się do parku zaraz po śniadaniu i zawsze spotykała to samo pytanie we wzroku matki. “Idę zobaczyć małe kaczki”, albo: “Znalazłam zupełnie białe fiołki”, albo: “Pójdę się troszkę przewietrzyć” – odpowiadała. Matka przymykała powieki w charakterystyczny sposób, jakby chciała powiedzieć: “Jesteś wolna”, i odwracała się zaraz do ciotki albo starszych córek. Park był więc przywilejem Erny, jej nagrodą, swoistą zapłatą za tygodnie siedzenia bez ruchu na parapecie, z którego świat wyglądał tak szaro.

Erna dość szybko zbadała swoje terytorium. Obeszła stawy, prześledziła bieg błotnistej rzeczki, znalazła pagórek zarośnięty kępkami białych, jakby osiwiałych fiołków. Potem zaczęła wychodzić poza park, poza ten pasek pola, do jasnego, młodego lasu, gdzie zwykle pod koniec lata znajdowało się wtulone w trawę prawdziwki. Potem stawała na ochronnym wale i oglądała rzekę, wielką, niespokojną, nieskończoną. Rzeka oddychała wirami, burzyła się, mamrotała, czepiając się gałęzi drzew. Erna nie myślała o niej: “Odra”, to była inna rzeka niż tamta ujeżdżana przez barki Odra w mieście. Ta miała na imię Ona, była żywa, młoda, potężna i bezlitosna. Erna z respektem patrzyła na podwójne wały, jakie zbudowali ludzie, żeby utrzymać rzekę w jej korycie, i wyobrażała sobie straszne powodzie, o których mówiła ciocia Gertruda, kiedy to woda podchodziła pod sam folwark, przewracając drzewa, zalewając groble, niszcząc dotychczasową geografię równiny. Chodząc po przybrzeżnym lesie, Erna odkryła w końcu martwą siostrę rzeki, oddzieloną na zawsze dawną odnogę, wspomnienie przeszłej potęgi. Porosła teraz rzęsą, wśród której wykwitały nenufary. Nad wodą wisiało gorące, wilgotne powietrze, wypełnione zapachami i głosami ptaków. Tutaj było miejsce tajemnicy, miejsce przemiany tego, co umarłe, w to, co wiecznie żywe. Opadłe liście, połamane gałązki, płatki kwiatów, wszystkie te delikatne formy życia wtapiały się tu w ziemię, ginęły w niej, budując ją od korzeni, od dna planety, która była nieśmiertelna. Przemiana dokonywała się nieuchwytnie i zawsze w ciszy, ale można ją było wyczuć, gdy siadło się na trawie i patrzyło w wodę.

Erna kiedyś tu zabłądziła. Miejsce, w którym poplątały jej się kierunki, było cyplem lądu otoczonym wodami starej Odry. Rosły tu krzaki dzikiego bzu, który łączył swoje gałęzie, tworząc prawdziwy labirynt. Światło, które się tam dostawało, zabarwiało się zielenią i cieniem liści. W labiryncie z czarnego bzu panował półmrok.

W czasie tych samotnych wędrówek Erna chłonęła świat z nową intensywnością. Jej zmysły dopiero teraz otwierały się na to, co jest na zewnątrz. Wszystko było teraz jasne i wyraziste, rzeczy przestały oszukiwać i zwodzić. Nie widziała już przez nie tamtych rozciągłych, hipnotyzujących przestrzeni i powoli przestawała słyszeć wewnątrz siebie podniecone głosy. Teraz było w niej cicho i nieruchomo. Każdy obraz wpadał jak kamień w studnię, odbijając się echami skojarzeń.

“Erna zdrowieje” – cieszyłby się doktor Löwe. Przestaje słyszeć głosy i nie widzi duchów. Psychiatria musi więc wycofać swoje najcięższe działo, zwane halucynacją.

Jeszcze raz tylko Erna zobaczyła coś dziwnego w drzewie obok placu zabaw, kiedy reszta dzieci bawiła się w chaotyczną grę, o ciągle zmieniających się regułach. Nie była to postać, ale jakaś rozkrzyżowana poczwórna figura, coś bezkształtnego, a jednak określonego przez zwielokrotnienie. Erna na moment poczuła zachwyt, który minął, gdy zabrakło jej słów, żeby to wrażenie utrwalić. Przyśnił jej się potem jedyny sen, jaki zdołała zapamiętać z tego pobytu w Kleinitz. Widziała w nim karła, który leżał na wznak, chory czy martwy. Dziwiła się, jak małe i dziecinne miał stopy. Oprócz zdziwienia nie było tam żadnej innej emocji, a jednak sen był niepokojący, a nawet straszny. Chciała napisać list do Artura Schatzmanna, powodowana obowiązkiem oddawania mu własnych snów, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie tych wszystkich grzecznych formułek, które są potrzebne, żeby zacząć. Nie wiedziała też, jak napisać, że tęskni za nim w niepokojący sposób.

W jakieś dwa tygodnie po przyjeździe Ernie przydarzyło się to, co powinno się już wydarzyć. Kiedy poszła po śniadaniu do ubikacji, zobaczyła na majtkach czerwoną plamę krwi. Nie czuła żadnego bólu, nie bolała jej głowa ani brzuch, tak jak się spodziewała, pamiętając opowieści starszych sióstr. Podciągnęła majtki i kucnęła. W końcu do toalety zaczęły dobijać się bliźniaczki, więc musiała wyjść. Wyminęła je bez słowa.

Matka piła właśnie kawę z ciocią Gertrudą, dlatego Erna poszła do pokoju Berty i Marie. Nie rozumiała, dlaczego się ucieszyły. Berta przytuliła ją z nieoczekiwaną czułością, a Marie pocałowała. Śmiejąc się i żartując, wyciągnęły płócienny pasek z parą guzików z przodu i z tyłu. Kazały jej podnieść spódnicę i założyły go jej na biodra. Był za szeroki, więc Marie spięła go agrafką.

– Masz, te będą twoje – powiedziała Berta, wręczając jej różowe, podłużne poduszeczki, zakończone z obu stron trykotowymi pętelkami. – Jak się to pobrudzi, musisz porządnie wyprać w zimnej wodzie i wysuszyć. Kiedy ci się skończy, wygotujesz je wszystkie, żeby nie zostały plamy.

Erna nie rozumiała, jak ma to założyć.

– Musisz zdjąć majtki – śmiała się Marie. – Nie wstydź się.

Erna odwróciła się tyłem. Czuła, że płonęły jej policzki. Majtki, które spadły na podłogę, poznaczone były smugami czerwieni. Włożyła poduszeczkę między nogi, tam skąd płynęła z niej krew. Zaczepiła pętelkę z przodu o guziki, z tyłu pomogła jej to zrobić Marie. Czuła się jak w uprzęży, całe to skomplikowane płócienne urządzenie obciskało jej biodra i krocze.

– No, i jesteś prawdziwą kobietą.

– Nasza mała Erna jest kobietą.

Starsze siostry objęły się wpół i uśmiechały z jakąś nową czułością. – Erna była zmieszana, chciała już stąd wyjść. Podeszła szybko do drzwi i chwyciła za klamkę.

– Poczekaj, odtąd musisz już sama prać swoje brudy – zawołała za nią Marie i rzuciła jej majtki.

Erna minęła matkę i ciotkę na werandzie i pobiegła do parku. Każdy krok przypominał jej, że ma na sobie tę dziwną uprząż. Czuła ją w pasie, między nogami, a nawet w środku siebie. Była teraz spięta, skrępowana, zamknięta. Biegła, chcąc się przyzwyczaić do tego nowego ubrania. Obcy był jej sam fakt, że czuje każdy krok. Kiedyś nie wiedziała, że chodzi, że ma nogi i jeszcze coś między nimi, otwór otwarty ku ziemi, przeciwieństwo ust. Była rurą na dwóch nogach.

Przebiegła obok stawów, za zwalony mur. Zwolniła dopiero w lesie, ale wydał jej się zbyt jasny, zbyt przejrzysty, żeby można się w nim było ukryć. Pobiegła więc jeszcze dalej, aż do zagajnika z czarnego bzu, na otoczony stojącą wodą cypel. Musiała się pochylić, żeby wejść do labiryntu. Krążyła między kępami krzaków i w końcu usiadła na mizernej trawie pokrytej liśćmi. Oddychała szybko, zmęczona biegiem, słaba. Jej oddech naruszał ciszę, która była władczynią tego miejsca. Ernie wydało się, że to nie ona, ale ta cisza oddycha jak wielkie zwierzę ocierające się o jej ciało. Słyszała ten rytmiczny swój i nie swój oddech i jego rytm obezwładniał ją. Położyła się na wznak. Widziała nad sobą ciemnozielone sklepienie z liści. Było tuż nad nią i zapragnęła nagle, żeby opadło na nią swoim wilgotnym ciężarem, przydusiło ją, odebrało oddech. Podniosła spódnicę i dotknęła tego krępującego jej ciało urządzenia. Odpięła pętelki i znieruchomiała na chwilę. Cisza przyglądała się jej nagiemu podbrzuszu. Erna po raz pierwszy świadomie zaczęła badać dłonią gorące, pulsujące miejsce. Nie wiedziała, że można siebie dotykać w taki sposób. Jej ciało wzdrygnęło się, nabrzmiało od jednego muśnięcia palcem. Czekało. Wyciągnęła ręce i zaczęła zrywać wiszące nad nią liście. Gniotła je, wkładała między nogi jak kompres, zamiast tych pasków, pętelek i poduszeczek. Ogarnął ją cierpki, duszący zapach żywych roślin, dotykały jej ciała delikatnie i brutalnie, głaskały ją i przygniatały. Kładła liście na nagi brzuch, piersi i ramiona, obsypywała nimi twarz, aż w końcu zupełnie straciła oddech.