Выбрать главу

PANI ELTZNER

W niedzielę dwudziestego piątego lipca przyjechał Fryderyk Eltzner. Jego przybycie stało się sensacją w całej okolicy, pan Eltzner bowiem z hukiem i grzmotami zajechał automobilem. Do samego folwarku biegły za nim wiejskie dzieci, a wieczorem nieśmiało przyszli ich ojcowie; stali z założonymi za szelki kciukami i kiwali z podziwem głową.

Pani Eltzner robiła mężowi wyrzuty.

– Taki wydatek, taki wydatek… Po co ta maszyna, kiedy można jeździć bryczką?

Pan Eltzner promieniał prawdziwie dziecięcą radością. Jego rzadkie rude loczki sterczały na wszystkie strony, a z twarzy nie schodził nierówny rumieniec. Wziął na ręce małego Klausa i posadził go za kierownicą. W spojrzeniach, jakie rzucał żonie i siostrze, była duma.

Od momentu jego przyjazdu życie w folwarku się zmieniło. Nie było przesiadywania przy kawie, niespiesznego obmyślania listów, drzemek w wiklinowym fotelu po obfitym obiedzie. Pani Eltzner z żalem musiała odłożyć Tajemną doktrynę Bławatskiej, którą łapczywie do tej pory czytała. Zaraz po śniadaniu organizowano wycieczki samochodowe. Niestety auto było zbyt małe, żeby pomieścić całą rodzinę, dlatego zrobiono dwie tury. Jeździli nad rozlewiska starej Odry, do lasu, bo pokazały się już czarne jagody, albo nawet do Zielonej Góry. Pan Eltzner nigdy nie był zmęczony i tak bardzo różnił się od tego wiecznie zajętego starszego pana z brzuszkiem, jakim był we Wrocławiu. Po południu zabierał chłopców na ryby. Naprawił łódź Gertrudy i teraz pani Eltzner drżała, że utopi siebie i dzieci w największym stawie, w którym woda wydawała się całkiem czarna.

To były szczęśliwe dwa tygodnie. Pani Eltzner przed snem tuliła się do męża i marzyła, że mogliby tak tu żyć u Gertrudy, nie martwiąc się o nic, chodząc byle jak ubrani, bez sztywnych wizyt, gości, hałasu i zaduchu końskiego łajna na ulicach.

– Moglibyśmy kupić dom na wsi zamiast tego auta – szeptała sennym głosem i nie czekała na odpowiedź, bo mężczyzna u jej boku oddychał już miarowo, głęboko, jak wędrowiec, który wyruszył w daleką i powolną podróż.

Gdy wyładowany dziećmi samochód wyjeżdżał po śniadaniu na wycieczkę, obie z Gertrudą urządzały sobie rytualne picie kawy. Niewiele rozmawiały, może już powiedziały sobie wszystko, co mówi się latem na werandzie przy kawie. Jeżeli nie było zbyt gorąco, szły na spacer po zarośniętych alejkach parku, tam gdzie sznureczek kilku stawów pokrytych rzęsą, które tak pociągały Ernę, stwarzał atmosferę eleganckiej dzikości.

– Jak z obrazów Watteau – zachwycała się pani Eltzner.

Nawet kiedy Gertruda była zajęta swoimi psami albo gdy przychodziła jej kolej uczestniczenia w wycieczce autem, pani Eltzner przychodziła nad stawy i z rękami opartymi o kolana godzinami potrafiła wpatrywać się w ciemną wodę. Mówiła potem Gertrudzie, że rozmyślała.

Kiedyś zobaczyła drzewo, które przewróciło się i wpadło do stawu. Całą swoją koronę utopiło w wodzie.,,Jaki głęboki musi być ten staw”, pomyślała pani Eltzner, ale potem uświadomiła sobie, że popełniła błąd w myśleniu. Przecież drzewo mogło być obcięte, bez korony, a tym samym woda wcale nie musiała być tak głęboka. Skąd więc ten wniosek? Pani Eltzner, patrząc w zadumie na przewrócone drzewo, zdała sobie sprawę, że wiemy więcej, niż postrzegamy, że dodajemy nasze myśli, oczekiwania i przyzwyczajenia do tego, co widzimy, konstruując w ten sposób świat na podobieństwo naszych o nim wyobrażeń. Czy więc to, co widzimy, jest prawdziwe?

Wracała do domu poruszona tym własnym filozoficznym odkryciem i tak bardzo chciała się z kimś nim podzielić, że zaczęła pisać list do Waltera Frommera. Ale słowa uciekały jej przez otwarte okno do parku, między liście, kwitnące nasturcje i rzęsę na stawach. Wiedziała, skąd bierze się ta zadufana pewność siebie w ludzkim postrzeganiu świata. To świat jest pewny siebie i swojego istnienia. Jest uporządkowany, konsekwentny i zachowuje się według tych wszystkich praw, jakie wymyślają mu ludzie. Jeżeli nad park nadciągną burzowe chmury, będzie deszcz i błyskawice, jeżeli rano wschodzi słońce, to zaczyna się nowy dzień. Po lipcu nadchodzi sierpień, po życiu – śmierć. Czas płynie od A do B, jak by powiedział Frommer.

Po godzinie, przy łuskaniu zielonego groszku, pani Eltzner zaczęła jednak mieć wątpliwości, czy to wszystko jest tak do końca. Gdzie się zaczyna zwątpienie? I dlaczego w ogóle się wątpi.

Pani Eltzner odłożyła miskę z groszkiem. Myślała o czytanej książce Bławatskiej, o wypowiedziach Frommera, o laboratorium młodego Schatzmanna, o mądrym wzroku doktora Löwe, o swoich dzieciach i o literach wskazywanych przez tajemnicze ruchy filiżanki.

Kiedy zobaczyła wracający kasztanowym gościńcem samochód, wydało jej się, że znalazła odpowiedź. Skoro jest prawo i porządek, musi być także coś, co to prawo dopełnia i ogranicza zarazem – chaos i nieistnienie. Nieistnienie i chaos.

WALTER FROMMER

Pierwszą osobą, która zjawiła się u Eltznerów po ich powrocie do Wrocławia, był oczywiście Walter Frommer. Mimo ciepłych jeszcze dni, miał na sobie ciemne ubranie z wełnianej flaneli i widać było, że jego bladej twarzy nie tknęło słońce. Kiedy w przedpokoju podbiegła do niego pani Eltzner, poczuł wzruszenie jej obecnością, widokiem jej nagich do łokci rąk, bezpiecznym i znajomym zapachem fiołków, pasty do podłóg i smażonych konfitur. Miał ochotę opowiedzieć jej o pustych dniach lata w mieście, o lekturach, o nowych pomysłach, ale panował tu taki ruch, taki rozgardiasz, że nie było miejsca na rozmowy. Co chwila otwierały się drzwi, biegały dzieci, trzaskały otwierane przeciągiem okna. Natychmiast dopadł go Eltzner i zaczął opowiadać o zaletach auta, o cenie bawełny i kanclerzu. “Mogłem przyjść wieczorem”, pomyślał Frommer. Miał uczucie, że oto zaczął się nowy sezon, zupełnie jak w teatrze. Czasem udawało mu się spotkać uradowane, pełne blasku spojrzenie pani Eltzner. Ukradkiem wodził za nią wzrokiem, gdy wychodziła i wchodziła do salonu, wnosząc tacę z kawą, zmieniając wodę w wazonach. Wolałby zamknąć oczy i wygodnie rozsiąść się w fotelu, słuchając tych odgłosów życia, wiecznego ruchu, które otoczyły go i prawie zahipnotyzowały. Tak ciężko rozmawiało mu się o polityce i o autach, tym obcym jego duszy wynalazku.

Po dwóch kwadransach męczącej rozmowy z panem domu Frommer z ulgą przyjął jego pożegnanie z powodu jakichś pilnych spraw. Został na chwilę sam w salonie i napawał się samym byciem tu, gdzie zawsze działy się dla niego dobre rzeczy. Mimo otwartych okien było cicho i chłodno. Stukot końskich kopyt o bruk tłumiły kotary, dzwonków omnibusów nie było słychać wcale. Frommer zrobił to, o czym przed chwilą marzył: zamknął oczy i był. A potem poczuł czyjąś obecność w pokoju. Wiedział, że weszła pani Eltzner, ale specjalnie nie otwierał oczu, żeby zrobić sobie potem z jej widoku najpiękniejszy prezent. Kiedy wreszcie usiadła przy nim i zobaczył jej luźno splecione na karku włosy, jej jasną twarz i delikatne zmarszczki wokół ust, te znamiona jej niezwykłej wrażliwości – poczuł się szczęśliwy. Dotknął jej dłoni.

– Nie ma pani pojęcia, jak się cieszę, że już jesteście – powiedział wzruszony.

Opowiedziała mu o rozpoczętych listach, o długich popołudniach, o rozmowach z Gertrudą i o drzewie, które przewróciło się do stawu. Wreszcie, niecierpliwiąc się jak dziewczynka, zdradziła mu sekret Erny.

– Jest kobietą.

Frommer w jednej chwili zrozumiał wagę tych dwóch, wypowiedzianych prawie szeptem słów. Pojął, że to, co próbował przez całe życie zgłębić, “było kobietą”, jego matka “była kobietą”, podobnie jak jego siostra, madame Bławatska i śmierć. “Była kobietą” jego samotność i jego lęk, gdy wchodził po schodach. Wydało mu się, że gdyby posiadał na własność jasnowłosą, pełną cudownej miękkości panią Eltzner, znalazłby odpowiedź na wszystkie pytania. Rzeczy, których naprawdę pragnął, znajdowały się po drugiej stronie szyby, na wystawie, a on nie miał odwagi tam sięgnąć. Frommer zamrugał powiekami, tak jaskrawy był obraz, który zobaczył. Czy nie dlatego próbował towarzyszyć Ernie w tajemniczym tańcu z duchami, żeby poznać, jak istota nieokreślona, bez właściwości wchodzi w posiadanie największej z tajemnic – staje się kobietą? I w końcu jest nią, nie bacząc na swojego nauczyciela, od niechcenia, z daleka od dróżek, które on tak pieczołowicie wydeptywał.