Выбрать главу

Potem nagle usłyszał jakieś poruszenie czy szelest, ale gdzieś zza pleców, nie z kręgu. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że Erna śpi. Odchyliła głowę do tyłu, z jej półotwartych ust wydobywał się słabiutki, rytmiczny jęk.

– Czy jesteś już tutaj? – zapytał Frommer uroczystym głosem, zwracając się zapewne do ducha, który być może był w medium.

Ton i namaszczenie Frommera rozśmieszyły Artura. Erna milczała, oddychając dalej w ten sam męczący sposób. Minęło jakieś dziesięć minut i Artur znowu odpłynął w marzenia. Wyobrażał sobie, kim kiedyś będzie, powiedzmy, za dziesięć lat, w 1919 roku – dwie jedynki, dwie dziewiątki. Co stanie się za tych dziesięć lat, a co będzie za dwadzieścia, w 1929 roku? Artur przyglądał się w myśli tym cyfrom i nie potrafił zobaczyć nic konkretnego, co mogłoby się z nimi wiązać. Były całkiem nierealne.

– Jeżeli jesteście już, przemówcie do nas. Czekamy na wasze przesłanie – powiedział Frommer. Jego słowa targnęły ciszą i Erna drgnęła.

Frommer porozumiał się wzrokiem z panią Eltzner i włożył Ernie do prawej dłoni ołówek. Pani Eltzner delikatnie podsunęła pod niego kartkę. Ale ręka Erny spała tak samo jak całe ciało.

Nagle coś huknęło. Artur mimowolnie poderwał się z krzesła tak jak inni i zobaczył, że jakimś cudem otwarte oszklone drzwi serwantki uderzyły w stoliczek, na którym stały filiżanki i dzbanek. Porcelana runęła na podłogę. Artur nawet nie zdążył się zdziwić, kiedy już cała serwantka zachwiała się niebezpiecznie. Któraś z kobiet pisnęła, a Teresa Frommer zerwała się niezgrabnie z miejsca i podparła mebel.

– Nie przerywać kręgu – krzyknął Frommer, ale było za późno.

Doktor wstał gwałtownie, zielony stolik zachwiał się, a pani Eltzner z pobladłą i stężałą twarzą wpatrywała się w przestrzeń pod serwantką: wystawała stamtąd dziecinna stopa.

– Mój Boże – powiedział spokojnym tonem Frommer i w ciszy, jaka nagle zapadła, zabrzmiało to groźnie.

Arturowi waliło serce, gdy powoli podszedł do stojącej w rogu serwantki i zajrzał za nią. Zobaczył przestraszoną, skuloną dziewczynkę, Christine czy Katharine, nigdy nie potrafił ich rozróżnić. Już chciał zapytać, co tam robi, gdy nagle zobaczył w jej zaciśniętych rączkach koniec linki i zrozumiał wszystko. Jego wzrok wędrował teraz wzdłuż sznurka, całej plątaniny sznurków – aż do obrazu, szuflady w stoliku, kotary. Na chwilę ogarnęła go słabość. W pierwszym odruchu chciał zasłonić przed innymi widok, jaki sam zobaczył, ale nie miał odwagi się ruszyć. Uśmiechnął się do przerażonego dziecka, a potem przeniósł ten uśmiech na Frommera, panią Eltzner, doktora, opartą o serwantkę Teresę.

– Ach tak – powiedział w końcu i zaśmiał się krótko i gardłowo.

WALTER FROMMER

Frommer zapadł na coś w rodzaju melancholii. Siedział kolejną godzinę w swoim pokoju, z łokciami opartymi o blat biurka, na którym poniewierały się papiery z wykresami i tabelami, i patrzył bezmyślnie w jeden punkt: w czubek stojącego na oknie aloesu, za którym wyrastał kościół. Oczy Frommera patrzyły, ale nie widziały. Prześlizgiwały się po płaskich, nieważnych przedmiotach i niczego nie znajdowały. W krótkich chwilach samoświadomości Frommer myślał, że jest chory, kładł się więc na kanapce, ale nie mógł usnąć, skazany był na wsłuchiwanie się w szelesty domu. Teresa podchodziła pod jego drzwi i długo się wahała, zanim odważyła się delikatnie zapukać. Kiedy Walter Frommer słyszał to puk-puk, podobne do skrobania jakiegoś zwierzątka, ściskało mu się gardło, a oczy stawały się gorące i wypełnione łzami. Rozczulał się nad sobą, nad maleńkim dzieckiem, jakim teraz był, i tym bardziej nie mógł otworzyć drzwi siostrze.

– Odejdź – mówił i Teresa odchodziła, szurając kapciami.

W poniedziałek Frommer nie wstał do pracy. Przyglądał się wskazówkom swojego zegarka, obserwował, jak rytmicznie pochłaniają czas. Czas posuwał się – od “jeszcze za wcześnie”, poprzez “nie ma chwili do stracenia”, aż do,,już za późno”. “Za późno” – to były słowa, które najlepiej określały świat, w jakim znalazł się Frommer. Oto wszystko się już stało, wszystko dokonało, wielkie podróże już się zaczęły, a drogi na zawsze były wyznaczone. Z gór zeszły lawiny, spłynęły rzeki, wyrosły lasy i miasta na równinach, nowi ludzie już się urodzili, a starzy umarli. Wszystko już zaistniało: prawa, filozofie, nauki i religie, wszystkie osiągnęły wyżyny rozwoju, wszystko zostało powiedziane i na zawsze zbadane. Nic nie można już zmienić. Czas siania i rodzenia, życia i tworzenia minął. Teraz jest czas na śmierć.

To dziwne, ale ten znawca śmierci, jej uparty badacz, poszukiwacz jej praw, wręcz jej miłośnik, po raz pierwszy w życiu pomyślał o swojej własnej śmierci. Zdarzyło się to właśnie w ten poniedziałkowy ranek, gdy wpatrywał się we wskazówki zegarka na łańcuszku. Śmierć wydała mu się rozwiązaniem tej strasznej sytuacji rozczarowania światem i samym sobą. Ta myśl wzbudziła w nim czułość do siebie, uczepił się jej więc jak dziecko. Kołysał się nią, pieścił i głaskał. “Umrzeć” – to brzmiało jak hasło z turystycznego anonsu, wołało go na młodzieńczą wędrówkę, odwracało czas. Lecz Frommer nie myślał o samobójstwie – on napawał się ideą śmierci, widział ją samą, nie od statystycznej strony, do której był przyzwyczajony, ale estetycznej, jako idealne rozwiązanie, złote wyjście. Myślał o śmierci, tak jak przedtem myślał o pani Eltzner – z zafascynowaniem, z bolesną nadzieją, z oszronioną strachem niecierpliwością. We śnie, którego nie pamiętał, ale który rozpoznawał w swoim obecnym nastroju, śmierć przybrała twarz i postać pani Eltzner. “Czy my się znamy?” – zapytała.

Przez ten nędzny czas po nieszczęsnym seansie Frommer nie był w stanie myśleć o niczym, co mogłoby się wiązać z Eltznerami. Każda taka myśl bolała jak rana, natychmiast więc była otorbiana ogromnym nakładem energii i rzucana na stos zapomnienia. Frommer dokonywał swoistego auto-da-fe. Kosztowało go to tyle ciężkiej pracy, czystej energii instynktu, że nie miał już sił na życie. Podnosił się z kozetki i podchodził do okna z aloesem, od aloesu wracał na kozetkę. Wieczorem w poniedziałek napisał krótki list do przełożonych z prośbą o urlop i dał go Teresie. Potem znów się położył. Snuł jakieś rojenia o własnym pogrzebie i o seansie, na którym to on byłby duchem i widziałby wszystko jak przez mgłę: nagie ramiona pani Eltzner, jej upięte w kok miękkie włosy, zielone sukno stolika z planszetą i ruchy filiżanki wskazującej poszczególne litery: ż-y-ł-e-m. Potem jednak wróciło przypomnienie sznurków poruszających przedmiotami i dziewczynki schowanej za serwantką, i skamieniałej twarzy Erny, i szeroko otwartych oczu jej matki, i wszystkich nagle powstałych od stolika, i czyjegoś wybuchu śmiechu.

We wtorek rano zjadł talerz odgrzewanego rosołu i zaczął grzebać w swojej biblioteczce. Wyciągnął Kartezjusza, a potem Hegla. Kartkował obie książki nieuważnie, bo jego wzrok przyciągał czubek aloesu. Dopiero w środę rano był w stanie czytać. W Rozprawie o metodzie podkreślał paznokciem zdanie po zdaniu, aż znalazł to, czego szukał: “Czynić wszędzie wyliczenia tak całkowite i przeglądy tak powszechne, aby być pewnym, że nic nie zostało pominięte.” Przeżuwał to zdanie wraz z obiadem, który Teresa postawiła mu pod drzwiami, jak dla więźnia. Potem, po raz pierwszy od tych paru dni, zapalił lampkę na biurku i wziął się do Hegla. Jego umysł, stymulowany przez napęczniałe znaczeniem trójkowe systemy, pełne harmonii równania bytu i myśli, powoli zagrzewał się do abstrakcyjnej pracy, która niosła ulgę jego duszy. Był to stary, dobry sposób zapominania i leczenia ran – nie żyć, nie czuć, zapomnieć o bożym świecie i przenieść się do świata nie-bożego, świata Myśli i Systemów. Nowe pojęcia były w stanie zbudować kolejną konstrukcję, solidną, przejrzystą i uporządkowaną.

Wieczorem przyjechał doktor Löwe, którego wezwała zaniepokojona Teresa.