Löwe nie chciał żadnych podróży ani przesiadek, przechodzenia w inny stan, piekła ani nieba. Pragnął nieistnienia. Był zmęczony, obolały, rozczarowany. Pragnął przestać być, zniknąć, zgasnąć, zamknąć oczy i nigdy już ich nie otwierać, w tym czy innym ciele, w tym czy innym świecie. Pociągała go ciemność pod powiekami. Myśl, że miałby się gdzieś jeszcze obudzić, nieznośnie go męczyła. “Nie ma, nie ma” – powtarzał, hipnotyzując się tymi słowami, choć trudno mu było do końca w nie uwierzyć. Przeczuwał jakieś nieokreślone obszary, w sobie, nie na zewnątrz, być może nieśmiertelne i przez to obce, przerażające, nieludzkie. Chciał je zidentyfikować, zamykał więc oczy i szukał ich w rozmazanych obrazach, które się wtedy pojawiały, w przypomnieniach wrażeń. Chwilami wydawało mu się, że dociera do sedna, ale były to momenty zbyt ulotne, żeby cokolwiek zrozumieć.
Wieczorem gorączka podnosiła się i doktor już bez kontroli zapadał w te wewnętrzne obszary. Była w nim nieskończona liczba światów. Wynurzał się z nich nagle, żeby zobaczyć strapioną twarz pani Schatzmann, która teraz czuwała przy nim codziennie na zmianę z Teresą.
“Gdyby tak można było zadać sobie samemu śmierć absolutną, śmierć ciała, duszy, wewnętrznych światów wyrosłych z niewoli bycia” – myślał czekając na śmierć, która w dusznym pokoju była coraz bliżej, i jednocześnie bał się, że śmierć go oszuka, każe mu być nieśmiertelnym i wciąż gdzieś wędrować, bez końca, że kiedy przejdzie granicę, znajdzie się gdzie indziej i będzie znowu musiał podejmować decyzje i czegoś pragnąć, za czymś tęsknić.
Wszystko wokół łóżka doktora wydawało się czekać na śmierć. Ten pająk na ścianie, światło latarni wpadające z ulicy i żałobne zawodzenie gwizdków na Odrze. Świat czekał na śmierć razem z doktorem Löwe, starym Żydem urodzonym w Królewcu, wędrowcem, tułającym się po zamożnych domach niemieckich pacjentów.
Tak bardzo się kiedyś mylił myśląc, iż ludzie nie chcą umierać, chcą żyć wiecznie. Z niesmakiem przypominał sobie te nieudolne słowa pocieszenia, które dziesiątki razy wypowiadał przy umierających. Powoli opanowywała go groza. Umierał i niczego nie zrozumiał, niczego się nie nauczył. Mesjasz nie przyszedł. Gdyby Löwe miał pewność, że oto wszystko się kończy, że potem nie będzie już nic, umierałby ze spokojem. Ale bał się i dlatego wyobrażał sobie, kim naprawdę jest Bóg. I własne pragnienie śmierci, silniejsze niż wszystko, wszechpotężne, przypisał Bogu. Zrozumiał, że na początku czasu Bóg zniszczył się sam w ogromnym wybuchu i czas był miarą jego rozpadu, i że wszyscy jesteśmy kawałkami boskiego ciała, które wciąż umierają, jak wszystko wokół. Naszym zbawieniem jest nieistnienie.
ARTUR SCHATZMANN
EPILOG
Na początku sierpnia 1914 roku, już w mundurze, Artur Schatzmann jechał tramwajem w okolice Neumarkt, gdzie – jak się dowiedział – Erna Eltzner prowadziła swój zakład krawiecki.
Miał w kieszeni powołanie na front, szedł na wojnę, i w ostatniej chwili, już po pożegnaniach, odwiedzinach grobów rodziców, tych wszystkich pijaństwach z przyjaciółmi i herbatkach u znajomych, pomyślał o małej Ernie. Od kilku lat myślał o niej “E.E.”, jak o kimś wymyślonym, symbolicznym, osobie-przedmiocie, przypadku, który naukowo zanalizował. Teraz musiała być kobietą, minęło ponad pięć lat od czasu, gdy widział ją po raz ostatni. Zatęsknił za spokojem tamtych dni, wieczornymi seansami, czytaniem książek i nieustającymi dyskusjami. Chciał zobaczyć znowu Ernę Eltzner. Po śmierci doktora Löwe Artur stracił kontakt z Eltznerami, przestał się też nimi interesować. Potem umarła matka, a on zaczął wreszcie przyjmować pierwszych pacjentów. Kiedy wszystko zaczynało się rozkręcać, kiedy Artur poczuł się pewnie jako psychiatra, dostał powołanie do wojska. Na front belgijski.
Miasto zszarzało od upału. Patrząc z okien tramwaju Artur miał wrażenie, że świat zmęczył się, zestarzał i czekał na zmianę, która musi nadejść tak samo, jak po gorącym lecie przychodzi mokra jesień. Ale tymczasem cienkimi, leniwymi strumyczkami toczyło się życie. Kobiety chodziły po ulicach w letnich sukienkach, w wielkich kolorowych kapeluszach, trzymając za ręce dzieci w jasnych ubrankach. Na straganach leżały sterty owoców i warzyw, stały kosze pełne śliwek na powidła.
Wysiadł na Neumarkt i kupił bukiet różowych różyczek. W chwilę potem odnalazł przy aptece oszklone drzwi, na których było napisane: “Kapelusze. Eleganckie krawiectwo. E. Eltzner.” Stojąc przed nimi, Artur pomyślał, że z zewnątrz musi wyglądać jak ktoś, kto przyszedł się oświadczyć.
Poznał ją od razu, zanim jeszcze odwróciła do niego twarz. Prawie się nie zmieniła. Była teraz może pełniejsza, bardziej kobieca, bardziej żywa. Popielate włosy zaczesywała w kok na czubku głowy, a w uszach miała małe kolczyki, w których odbijały się mikroskopijne słońca. Jej oczy patrzyły na niego z ciekawością, bez tej niepewności, o której zawsze myślał, że jest im przypisana jak kolor.
– Słucham pana – zapytała i Artur zrozumiał, że go nie poznała. Mogła to być wina munduru, więc zdjął czapkę i podszedł bliżej do kontuaru, na którym tkwiły na stojakach różne fasony kapeluszy.
– Czym mogę panu służyć? – powtórzyła Erna Eltzner czy też kobieta, która kiedyś nią była. W jej oczach pojawiło się rozbawienie, które sprawiło, że Artur poczuł się śmieszny.
– Nazywam się Artur Schatzmann, a pani jest Erną Eltzner, tak?
– Tak – potwierdziła i przechyliła w bok głowę jak zaciekawiony ptak.
– Pani mnie nie poznaje?
– Nie.
– Cztery, nie, może pięć lat temu przychodziłem do domu pani rodziców i badałem panią…
– Jest pan lekarzem?
– Teraz tak, ale wtedy byłem jeszcze studentem. To niemożliwe, żeby mnie pani nie pamiętała.
– Niestety, nie znam pana.
– Artur Schatzmann, pięć lat temu…
Zaprzeczyła tak naturalnie, że Artur wyzbył się podejrzenia, iż udaje.
– Byłem na Ursulinenstrasse, ale pod dawnym adresem mieszka ktoś inny.
– Rodzice kupili dom.
Stali naprzeciwko siebie w otoczeniu wielkich kapeluszy, mierząc się wzrokiem.
– Nie pamięta pani seansów? – spytał w końcu Artur z niedowierzaniem.
W twarzy kobiety coś drgnęło. Odwróciła wzrok.
– Przepraszam pana, ale jestem zajęta – powiedziała.
Artur Schatzmann zrobił krok do przodu, jakby wierzył, że gdy staną twarzą w twarz, blisko siebie, wszystko jej się przypomni, będzie musiała się przyznać. Kobieta cofnęła się, jej wzrok był chłodny i obcy. Artur stał jeszcze chwilę, gniotąc w rękach wojskową czapkę i bukiecik kwiatów. Zawahał się, chciał jeszcze coś powiedzieć. Kobieta obojętnie poprawiła jeden z kapeluszy. Artur ukłonił się i wyszedł. Za jego plecami zadzwonił dzwoneczek u drzwi.
Szedł przez miasto, które wydawało mu się coraz bardziej puste i dziwne, jak teatralne dekoracje, które ktoś zaraz rozbierze i zmieni na inne, całkiem obce. Nie było już w nim matki ani ojca z fajką w ustach, która kiedyś wydawała się Arturowi nieśmiertelna. Nie było starego doktora Löwe i jego torby pachnącej karbolem. Zapodział się gdzieś też ten szalony, złośliwy Frommer i jego garbata siostra. Nie było mieszkania Eltznerów, bladej Erny i filiżanek w fiołki. Ale smutek, który wiązał się z tymi obrazami, był ulotny. Artur zawsze był pewien, że “wczoraj” brzmi tak samo jak,,sto lat temu” i do tego samego się sprowadza: nie istnieje.
Położył bukiet różyczek na ławce przy ratuszu i pobiegł za odjeżdżającym z przystanku tramwajem.