Выбрать главу

– Wznośmy dzięki! – odpowiedzieli Vagarzy zgodnym chórem. Ro wiedział, że w ogóle o to nie dbają. Chcieli tylko opuścić lód i wrócić do ciepłych, bezpiecznych kajut Węża. To jednak nie miało znaczenia. Uzyskał to, co obiecał Radzie. O to właśnie walczył, dla tego narażał się na upokorzenie.

Osiągnął komunię z Białą Piramidą pochowaną na wieki pod lodem wraz z całym miastem. Pochwycił linię mocy, przepuścił ją przez złote pręty i złote druty, aż napłynęła do maleńkich diamentów, którymi były wypełnione srebrne pręty piramid. Klejnoty ją zmieniły, oczyściły i wzmocniły, a potem popłynęła do skrzynki, by zostać zmagazynowana w mice, złocie i krysztale jej wnętrza.

Kwestor Ro zdjął naparstki, schował je do kieszeni i wyjął stamtąd białą koronkową rękawiczkę. Uniósł ją do ust i pocałował. Oczy wypełniły mu łzy, ale usunął je mruganiem. Nie uchodziło, by okazywał w ten sposób uczucia w obecności Vagarów. Zupełnie jakby kosmos chciał go ukarać za ten błąd, jedna z piramid nagle zamigotała i jej światło zaczęło przygasać. Buczenie dobywające się ze skrzyni przycichło.

Tłumiąc panikę, kwestor Ro zrzucił obuwie ochronne i podbiegł do człowieka trzymającego ruchomy odbiornik.

– Przesuń się trochę w prawo – rozkazał, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie. – Tylko powoli! Szukaj linii! – Vagar przesunął się lekko w prawo. Piramida znowu się rozjarzyła, a buczenie odzyskało moc. – Obserwuj uważnie piramidy – polecił kwestor Ro. – Jeśli światło znacznie przygasać, spróbuj je odnaleźć na nowo.

– Tak, panie. Bardzo mi zimno, panie.

– Tak jak nam wszystkim – warknął kwestor Ro, oddalając się. Jego asystent, Onquer, leżał na lodzie. Kwestor Ro trącił go nogą. – To nie czas na sen – burknął. – Wstawaj. – Onquer się nie poruszył. Kwestor Ro ukląkł obok niego. Twarz leżącego była szara. – Cóż za głupiec – wyszeptał Awatar. Wezwał dwóch Vagarów i rozkazał im zanieść nieprzytomnego do srebrnej szalupy. – Kiedy wrócicie na pokład, zdejmijcie z niego ubranie i delikatnie ogrzejcie ciało. Natrzyjcie go ciepłymi olejkami.

– Tak jest, panie – odpowiedzieli chórem. Obaj cieszyli się, że mogą zejść z lodu.

Skrzynia buczała jeszcze przez godzinę. Nic nie wskazywało na to, by proces ładowania już się zakończył. Kwestor Ro znowu poczuł zmęczenie, ale nie mógł jeszcze wrócić na Węża. Trzymający szkatułkę mężczyzna zachwiał się nagle, ale potem stanął prosto. Przez chwilę na piramidach widać było tylko migające światełka. Kwestor Ro podszedł do Vagara i wziął szkatułkę z jego rąk.

– Wracaj na okręt – rozkazał. – Tu nie ma z ciebie żadnego pożytku.

– Dziękuję, panie – rzekł Vagar.

Kwestor Ro stał nieruchomo, trzymając w rękach szkatułkę. Czuł delikatne wibracje mocy. Choć od ukrytej pod lodem Wielkiej Piramidy dzieliło go sześćdziesiąt mil, połączył się z nią ścisłą więzią. A niespełna milę od piramidy znajdował się jego dom i nieoznaczony grób jego ukochanej żony, Tanyi, oraz jego dzieci. Kwestor Ro westchnął.

– Gdybym tylko mógł zginąć z wami – wyszeptał.

Rozdział czwarty

Karesh Var ścisnął wierzchowca piętami, by zmusić go do biegu, i wyprowadził swych ludzi na równinę. Daleko w przodzie widział sylwetkę czarnego okrętu rysującą się na tle białego lodu. Dostrzegał też maleńkie jak mrówki postacie na samym lodzie. Dlaczego ciągle tu wracali? Czego szukają?, zastanawiał się, gdy jego koń miarowo pokonywał dystans dzielący jeźdźców od brzegu.

Dwa lata temu w zatoce cumował taki sam okręt. Gdy Karesh Var zjawił się z setką ludzi, statek podniósł już kotwicę i odpłynął na północ. Koczownicy znaleźli w lodzie jedynie dziury, jak po kołkach namiotowych. On i jego ludzie rozkopywali lód przez pewien czas, ale nic nie znaleźli. To było dziwne.

Zbliżając się do brzegu, Karesh Var zwolnił. Uniósł rękę, nakazując dwudziestu podążającym za nim jeźdźcom, aby zrobili to samo. Omiótł lód spojrzeniem bystrych, ciemnych oczu. Wypatrzył tylko jednego Niebieskowłosego, niskiego mężczyznę o rozwidlonej błękitnej brodzie. Reszta to byli zwykli ludzie. Karesh Var poczuł zaniepokojenie. Legendy opowiadały o straszliwej broni Niebieskowłosych. O łukach, które raziły wrogów piorunami, wypalając w piersiach wojowników wielkie czarne dziury i rozbijających na kawałki napierśniki z brązu. O czarnych mieczach migoczących światłem błyskawic i przecinających metal równie łatwo, jak drut przecina ser. Karesh Var nie miał ochoty mierzyć się z wrogiem uzbrojonym w tego rodzaju oręż. Problem polegał jednak na tym, że towarzyszący mu młodzi mężczyźni byli wojownikami. Uwielbiali walkę. Dawno już doszedł do wniosku, że brak im wyobraźni.

– Pojechalibyśmy za tobą nawet do piekła, Kareshu – zapewnił go kiedyś młody Jiang. Uśmiechnął się wówczas i poklepał chłopaka po ramieniu. Młodzi uwielbiali takie próżne gesty, albowiem wierzyli w nieśmiertelność. Byli przekonani – podobnie jak on sam, kiedy był w ich wieku – że moc wypełniająca ich żyły nie wygaśnie nigdy. Chełpili się swą siłą, a nawet drwili ze starszych mężczyzn, którzy nie potrafili już utrzymywać się w siodle tak długo ani polować równie skutecznie jak oni. Zupełnie jakby owi mężczyźni zestarzeli się z własnej woli albo pozwolili, żeby wiek pozbawił ich sił.

Młodzi jeźdźcy podążający za Kareshem Varem pragnęli zaatakować Niebieskowłosych, zabić ich i w ten sposób okryć się chwałą w wiosce. Karesh Var również z chęcią pozbawiłby ich życia, bo czyż to nie oni ściągnęli na świat katastrofę? Czyż nie oni przywołali lód i ogień? Nie chciał jednak poprowadzić swych jeźdźców do bitwy, która skończyłaby się ich rzezią.

Gdy głowę wypełniły mu te posępne myśli, ujrzał nagle dwóch mężczyzn zmierzających w ich stronę. Żaden z nich nie był Niebieskowłosym. Karesh Var ściągnął wodze, by na nich zaczekać. Jeden z nieznajomych był wysoki, a długie, ciemne włosy związał sobie w kucyk. Nie nosił zbroi, ale u pasa miał krótki miecz, a w lewej dłoni trzymał zdobny złoty łuk. Karesh Var przymrużył powieki. Mężczyzna nie miał kołczanu. Przeniósł spojrzenie na drugiego wojownika. Ten był niższy i bardziej krępy, a w prawej dłoni dzierżył krótki toporek o jednym ostrzu.

Za plecami tych dwóch widać było jedynego Niebieskowłosego, który nadal nie opuszczał lodu. Trzymał w rękach małą szkatułkę, z której zwisały błyszczące druty. Karesh Var miał wrażenie, że na lodzie ustawiono świecące jasno lampy. Słyszał też odległy dźwięk, przypominający brzęczenie roju pszczół.

Wyższy z dwóch mężczyzn zatrzymał się w odległości około dwudziestu kroków od jeźdźców. Drugi usiadł na głazie i zaczął ostrzyć topór osełką.

Wysoki mężczyzna wydobył miecz i dotknął jego sztychem zmarzniętej ziemi równiny. Potem przeciął drogę jeźdźcom, kreśląc na ziemi wąską linię. Następnie schował miecz i uniósł swój zdobny łuk.

Karesh Var był bystrym człowiekiem. Nigdy nie zazdrościł innym myśliwym, nawet w młodości, gdy nie dorównywał im jeszcze umiejętnościami. Wolał ich obserwować, uczyć się od nich. Dzięki temu potrafił docenić zdolności człowieka, którego miał naprzeciwko siebie. Stawił on czoło dwudziestu wojownikom, nie uciekając się do otwartych gróźb. Jednym prostym gestem jasno wyraził swoje intencje. Narysował linię, stworzył granicę. Łatwo było to zrozumieć. Każdego, kto ją przekroczy, czekały poważne konsekwencje. Karesh Var był dumny, ale nie arogancki. Nie musiał nic nikomu udowadniać. Niektórzy z jego bardziej lekkomyślnych towarzyszy natychmiast zaatakowaliby nieznajomego. Wyczuwał narastający gniew otaczających go jeźdźców. Przyjrzał się bez słowa obu mężczyznom. Sprawiali wrażenie całkowicie spokojnych. Nie okazywali strachu. Nasunęło mu się kilka możliwych wyjaśnień. Po pierwsze, gdzieś tu mogli być ukryci wojownicy, którzy rzucą się do ataku, gdy tylko koczownicy podjadą bliżej. Karesh Var omiótł wzrokiem równinę. Nie było tu takich ludzi, chyba że wykopali sobie kryjówki w glebie tundry. Po drugie, obaj obcy mogli być głupi albo nieświadomi tego, że koczownicy nienawidzą Niebieskowłosych. Nie sprawiali jednak wrażenia głupców, a nakreślenie na ziemi linii było sprytnym posunięciem. Została tylko jedna możliwość. Byli spokojni, ponieważ nie mieli powodu do obaw. Wiedzieli, że ich broń poradzi sobie z jeźdźcami. Karesh Var uśmiechnął się, gdy przyszła mu do głowy jeszcze jedna ewentualność. Być może chcieli tylko przekonać koczowników, że są wszechpotężni. To mógł być blef.