Выбрать главу

Karesh Var zsiadł z konia i podszedł do nakreślonej na ziemi unii. Potem spojrzał na wysokiego mężczyznę i rozpostarł otwarte dłonie. Twarz tamtego nie zmieniła wyrazu. Skinął jednak na koczownika, nakazując mu podejść bliżej. Krępy wojownik wstał z głazu i zatrzymał się obok nich, ściskając w dłoni topór.

– Po co tu przypływacie? – zapytał Karesh Var.

– Bo chcemy – odparł wysoki mężczyzna. Miał niski głos. Karesh Var spojrzał w jego ciemne oczy i nie zobaczył tam ustępliwości. Popatrzył na jego twarz. Miała ostre rysy, a w jego spojrzeniu nie dostrzegł nawet cienia strachu. To był wojownik. Karesh Var wyczytał to z każdej linii jego twarzy.

– Wtargnęliście na moją ziemię – oznajmił spokojnym tonem, nadal starając się wyczytać coś z twarzy tamtego.

Mężczyzna uśmiechnął się.

– Koczownicy nie posiadają ziemi na własność. Wędrują, dokąd zechcą, i zatrzymują się tam, gdzie zapragną. Zawsze tak było. Zwijacie namioty i podążacie za trąbowcami. Macie prawo jedynie do tego, co zdobędziecie w walce. Gdybym cię zabił, stałbym się właścicielem twojego namiotu, twoich kobiet i koni.

Karesh Var był pod wrażeniem. Zaimponowała mu nie tylko wiedza mężczyzny, lecz również jego spokój. Nadal nie padły żadne groźby. A łuk nie był gotowy do strzału.

Koczownik postanowił wyciągnąć z obcego coś więcej.

– Dlaczego narysowałeś linię na ziemi? – zapytał.

– Śmierć jest nieodwołalna – odparł wojownik. – Brzydzę się niepotrzebną przemocą. Wczoraj upolowaliście mamuta. Jego mięso nakarmi wasz lud. Wczoraj odnieśliście zwycięstwo nad głodem i śmiercią. Postąpilibyście mądrze, wracając do swych namiotów, żeby to uczcić. To, co może wydarzyć się dzisiaj, nie da wam powodów do radości.

– Tak sądzisz? Być może ja jestem innego zdania.

Mężczyzna potrząsnął głową.

– Nie wydaje mi się. Jesteś mądrym człowiekiem. Głupiec poprowadziłby swych ludzi do szarży i wszyscy by zginęli.

Powiedział to wystarczająco głośno, by jeźdźcy go usłyszeli.

– Uważasz, że mógłbyś zabić mnie i moich ludzi?

W końcu te słowa padły. Karesh Var poczuł, że narasta w nim napięcie. Trzymał rękę blisko myśliwskiego noża, gotowy do walki.

– Oczywiście – potwierdził mężczyzna. Dotknął kciukiem uchwytu łuku i natychmiast pojawiły się cztery struny tańczącego światła. Karesh Var był pod wrażeniem. Słyszał o straszliwej broni Niebieskowłosych, łukach strzelających piorunami.

– Ciekawa broń – zauważył koczownik, wspierając dłoń na rękojeści kościanego noża.

– Pora podjąć decyzję, koczowniku – rzekł mężczyzna. – Zaczynam marznąć.

Jego głos stał się nagle twardszy.

– W rzeczy samej, nieznajomy – zgodził się Karesh Var. Ściszył głos i podszedł bliżej. – Wydaje mi się, że nie brak ci rozumu, odpowiedz mi więc na jedno pytanie: jeśli wódz prowadzi swych ludzi na wyprawę wojenną i wraca, nie zdobywszy niczego, jak może nadal pozostać wodzem? Taki człowiek mógłby woleć narazić się na śmierć, żeby ocalić twarz. Czyż nie mam racji?

– To smutna prawda – przyznał mężczyzna. – Upolowaliście wczoraj mamuta. Jak długie są jego kły?

– Siedem stóp.

– Mój lud również produkuje z nich ozdoby. Dam wam za te kły trzydzieści sztuk srebra. Według moich obliczeń, to dwukrotnie więcej, niż dostalibyście od kupców za swoje zabawki i broszki.

Karesh Var rozluźnił mięśnie, uśmiechając się szeroko. Jeśli podzieli srebro między ludzi, z pewnością ich tym uspokoi.

– Zgoda – rzekł – pod jednym warunkiem.

– A mianowicie?

– Choć słyszeliśmy o łukach takich jak twój, nikt z nas nie widział ich w akcji. Może mógłbyś zademonstrować nam ich działanie?

Wojownik uśmiechnął się i Karesh Var wiedział, że go zrozumiał. Jeśli jego ludzie mieli się zadowolić srebrem, musieli ujrzeć dowód na to, że mają do czynienia z potężną mocą. Wojownik odsunął się o krok, odwrócił w prawo i uniósł łuk. Z broni wydobyła się biała błyskawica, która uderzyła w kamień leżący na równinie jakieś trzydzieści kroków na wschód od niego. Kamień eksplodował, tryskając w górę fontanną odłamków i pyłu.

– Robi wrażenie – przyznał Karesh Var. – Wyślę dwóch ludzi po kły.

Kwestor Ro zobaczył zbliżających się koczowników i przez chwilę przyglądał się Talabanowi i Probierzowi, którzy wyszli im na spotkanie. Potem przeniósł uwagę z powrotem na piramidy. Miał na głowie ważniejsze sprawy. Koczownicy byli specjalnością Talabana i kwestor Ro nie zamierzał marnować energii na rozważanie tego problemu. Wrócił do kwestii komunii. Druga skrzynka napełniła się już niemal całkowicie. Jej buczenie przycichło. Ale zajęło to prawie siedem godzin. To był bardzo niepokojący objaw. Załadowanie pierwszej skrzynki trwało tylko trzy. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że zostało w niej jeszcze trochę energii – ponieważ to ona napędzała Węża – tak wielka różnica musiała budzić obawy.

Lód pokrywał Białą Piramidę już od z górą siedemdziesięciu lat. Czy to możliwe, by jej moce zaczęły zanikać? Ta perspektywa niosła ze sobą wiele straszliwych implikacji i kwestor Ro nie był jeszcze gotowy jej rozważać. Pomyślał, że druga skrzynka była pusta już od bardzo dawna i mogła w niej nastąpić awaria. Nie wiedział, co się stało, i był tym rozgoryczony.

Obejrzał się za siebie, by spojrzeć na srebrzystą szalupę, która wiozła na brzeg już trzecią skrzynkę. W niej również nie było mocy i można było jej dotykać bez obaw. Gdy sześciu Vagarów przyniosło ją na miejsce, wręczył pierwszemu z nich szkatułkę, włożył na palce drewniane naparstki, wyciągnął złote przewody z drugiej skrzynki i podłączył je do trzeciej. Potem, równie ostrożnie jak poprzednio, wsunął tyczki w złote pierścienie i odsunął się na bok, pozwalając Vagarom przenieść skrzynkę na łódź.

Popłynął z nimi. Z pokładu Węża opuszczono liny. Przywiązano je do końców tyczek i marynarze wciągnęli skrzynkę na główny pokład. Kwestor Ro wspiął się na górę po sznurowej drabince i zatrzymał obok nich.

– Ostrożnie – ostrzegł. – Nie zbliżajcie się.

Skrzynka znalazła się nad relingiem. Odziany na czarno marynarz pociągnął za ramię wielokrążka i ładunek przesunął się nad pokład. Jedna z tyczek zawadziła o reling i skrzynka się przechyliła. Któryś z marynarzy podszedł instynktownie bliżej, unosząc ramiona, by powstrzymać jej upadek. Gdy tylko jego dłonie dotknęły drewna, nastąpił oślepiający błysk, któremu towarzyszyła fala gorąca. Po nieszczęśniku przebiegły błękitne płomienie. Wewnątrz jego ciała eksplodował ogień, który buchnął na zewnątrz przez oczodoły. Trzymający liny marynarze odskoczyli w tył, oparzeni falą gorąca. Skrzynka runęła na pokład, lądując na boku. Płonący marynarz nie zdążył nawet krzyknąć. Jego zwęglone ciało upadło na skrzynkę. W powietrzu rozszedł się smród spalonego mięsa. Przerażeni ludzie zamarli w bezruchu. Kwestor Ro był wściekły. Wziął w rękę linę, owiązał nią trupa i ściągnął go ze skrzynki.