Выбрать главу

Wąż mknął nietknięty przez wulkaniczną burzę. Wokół niego na morze spadały lód i ogień.

Kwestor Ro stał na pokładzie swej kajuty, obserwując szalejącą na odległym lodowcu pożogę. Bolała go po ciosie Talabana szczęka, nie czas jednak było myśleć o zemście. Na to przyjdzie pora później. Obecnie jego myśli całkowicie zaprzątało sześć srebrnych piramid wypełnionych drogocennymi klejnotami oraz złote pręty przyciągające moc. Ro zapłacił za nie z własnej kieszeni i kosztowało go to niemal połowę jego pokaźnej fortuny.

Co więcej, stracili piątą skrzynkę. W nowym imperium nikt już nie potrafił ich produkować, gdyż źródło specjalnej miki, wydobywanej daleko za zachodnim oceanem, stało się dla nich niedostępne.

Ku niebu trysnęła ogromna fontanna ognia, czemu towarzyszył ogłuszający wybuch. Ro schował się do środka, zamknął za sobą drzwiczki i osunął się na krzesło. Choć odniósł sukces, o jakim jego wrogom nawet się nie śniło, czuł jedynie przygniatającą rozpacz.

Cóż za pożytek z czterech skrzynek, jeśli nigdy już nie będą mogli ich naładować? Zdobyta moc pozwoli im jedynie odwlec jeszcze nieunikniony koniec.

Ro potarł szczękę i nalał sobie gorzałki do pięknie wykonanego kryształowego pucharu. Wpatrzył się w naczynie. Kryształ był czysty i przezroczysty, kwestor widział więc odbicie swej twarzy w licznych powierzchniach. Pociągnął się odruchowo za rozwidloną, niebieską brodę, a potem przełknął trunek. Rzadko pijał alkohol i ognisty płyn wypełnił mu żyły swą mocą.

Wsparł głowę na wysokim oparciu krzesła i zaczął planować kolejną ekspedycję. W przyszłości będą musieli bardziej się zbliżyć do źródła mocy, wędrować przez lód. Ta myśl napełniła go jeszcze większym przygnębieniem.

Krale, tygrysy szablastozębne i koczownicy niemal uniemożliwią tego rodzaju podróż.

Co gorsza, wiedział teraz i to było prawdziwym źródłem jego rozpaczy, że moc Białej Piramidy zanika. Lód nie dopuszczał do niej promieni słońca i nie mogła odnawiać swej energii, nie wspominając już o ładowaniu nowych skrzynek.

Korciło go, żeby nalać sobie drugi puchar, ale nie zrobił tego. Skierował myśli na problem Talabana. Nie było wątpliwości, że kapitan na lodzie uratował mu życie. Nie mogło to jednak zrównoważyć faktu, że uderzył kwestora na oczach vagarskich robotników oraz dzikusa Probierza. Być może widzieli to nawet niektórzy marynarze.

Gdyby chodziło tylko o Vagarów, Ro mógłby skazać ich na śmierć. Talaban jednak nigdy by nie dopuścił, żeby taki los spotkał Probierza. To był trudny problem.

Rozważał właśnie możliwości zemsty, gdy zjawił się Talaban. Wszedł do kajuty bez pukania. Miał do tego prawo jako kapitan, jednak irytowało to Ro.

– Jak się czujesz, kwestorze? – zapytał młodszy mężczyzna.

– Dobrze. Dziękuję za uratowanie życia.

– Czy mogę usiąść? – Przynajmniej tym razem zachował się uprzejmie. Kwestor Ro wskazał mu krzesło.

– Gratuluję, kwestorze – rzekł Talaban. – Nie wierzyłem w powodzenie tego przedsięwzięcia, ale dowiodłeś, że byłem w błędzie, podobnie jak wielu innych.

– To mało znaczący sukces, kapitanie. Straciliśmy jedną skrzynkę i udało się nam napełnić tylko cztery. Niemniej dziękuję ci za te uprzejme słowa. Czy moim vagarskim robotnikom udało się uciec przed erupcją?

– Większość zabiły krale, ale pięciu ocalało. Obawiali się o twoje zdrowie. Sądzili, że powaliły cię bestie.

– A ty powiedziałeś im, jak było naprawdę? – zapytał łagodnym tonem Ro.

– Nie. Oznajmiłem im, że walczyłeś z kralami i zostałeś ranny, ale wrócisz do zdrowia. Nie zaszkodzi, jeśli Vagarzy ujrzą na własne oczy uzdrawiającą moc Awatarów.

– Ale twój człowiek, Probierz, widział, jak mnie uderzyłeś?

– Nie. Został ciężko ranny w starciu z kralem. Ma złamanych sześć żeber i przebite płuco. Gdy niosłem cię do szalupy, był półprzytomny. Mogę cię zapewnić, że nikt tego nie widział, kwestorze.

– No cóż, w takim razie to nie ma znaczenia, Talabanie – odparł z wymuszonym uśmiechem Ro.

– Nie zgadzam się, kwestorze. Jesteśmy nielicznym ludem i jeśli Vagarzy albo inne plemiona zobaczą, że są między nami konflikty, uznają nas za słabych. Gorzko żałuję tego, co zrobiłem, ale ponieważ alternatywą było pozwolić ci zginąć, uważałem, że nie mam wyboru. Niemniej jest też pozytywna strona. Straciliśmy sprzęt, ale Vagarzy widzieli, jak obaj walczyliśmy z kralami. Zaniosą tę opowieść do miasta, jeszcze bardziej wzmacniając mit o wyższości Awatarów.

– Mit? Dlaczego mówisz, że to mit?

– Jesteśmy tylko ludźmi, kwestorze – odparł z uśmiechem Talaban. – Nikim więcej. Ale potrzebujemy tego mitu, żeby zachować władzę.

Kwestor Ro nie był zaskoczony herezją kapitana, udał jednak zszokowanego.

– Tracisz wiarę, Talabanie. Jesteśmy urodzonymi władcami. Nie ulega też wątpliwości, że jesteśmy doskonalsi od niższych istot. Jesteśmy właściwie nieśmiertelni, a wiedzą przewyższamy je w takim samym stopniu, w jakim one przewyższają psy.

– No właśnie, kwestorze. Wiedzą. Do tego wszystko się sprowadza. My odkryliśmy tajemnice mocy słońca, a oni nie.

– I to właśnie stanowi dowód naszej wyższości – oznajmił triumfalnym tonem Ro. – Przez ostatnie siedemdziesiąt lat na co dzień stykałem się z Vagarami i wiem, do czego są zdolni. Potrafią być lojalni i naprawdę inteligentni. Ale brak im naszej zdolności pojmowania. Awatarowie są odrębną rasą. Weź, na przykład, Viruka. On jest wcieleniem wszystkiego, co w nas silne.

Młodszy mężczyzna milczał. Ro spojrzał mu prosto w oczy.

– Powiedz mi, co myślisz, kapitanie. Nie zgadzasz się ze mną?

Cieszę się, że widzę cię w dobrym zdrowiu, kwestorze – odparł z uśmiechem Talaban. – Muszę się zająć Probierzem.

Wstał, pokłonił się nisko i wyszedł.

Kwestor Ro siedział jeszcze przez chwilę za biurkiem, zastanawiając się nad tą krótką rozmową. Miał nadzieję, że Talaban da się sprowokować i potępi Viruka. Z przyjemnością przekazałby potężnemu wojownikowi tę informację.

Bardzo się od siebie różnili. Talaban był spokojny i panował nad sobą, a Viruk gwałtowny i niebezpieczny.

A także obłąkany.

Rozdział szósty

Ze wszystkich bogów, którzy chodzili po Ziemi w czasach, gdy słońce było młode i jeszcze niezbyt silne, najgorszym, a zarazem najlepszym, był Virkokka, bóg wojny. Mieszkał on we wnętrzu Góry Ognia, śniąc sny o śmierci i bólu. Twarz miał przystojną i zawsze był spokojny, ale tych, którzy widzieli jego uśmiech, czekała śmierć. Tego dnia, gdy Virkokka opuścił swe ogniste domostwo, świat zadrżał i wszystko zmieniło się na zawsze.

Z Wieczornej pieśni Anajo

Viruk leżał zupełnie bez ruchu, obserwując wjeżdżających do doliny łupieżców. Jeźdźców było trzydziestu. Za nimi toczyło się powoli pięć wozów. Ich koła zostawiały na polnej drodze głębokie ślady. Awatar pomyślał, że wyprawa musiała być udana. Zatrzymał spojrzenie jasnoszarych oczu na tym, który jechał przodem. Mężczyzna miał na sobie jaskrawoczerwony płaszcz, spięty na szyi złotą broszą w kształcie słońca, a pod nim wełniany strój w krzykliwych kolorach. Na nogach miał luźne rajtuzy i drewniane chodaki. Pokryta czerwonym woskiem broda sterczała z podbródka niczym okrwawiony język. Świadczyło to niedwuznacznie, że jest szlachetnie urodzonym Błotniakiem. Viruk uśmiechnął się. Pełna nazwa tego plemienia brzmiała Erek-jhip-zhonad. Podobnie jak większość Awatarów, nie był w stanie tego wymówić, a tłumaczenie – Lud Gwiazd – brzmiało stanowczo zbyt pompatycznie. Dlatego Rada nadała im tę wzgardliwą nazwę.