To była siódma grupa próbująca osiągnąć komunię w ciągu ostatnich czterech lat. Talaban dowodził trzema z tych ekspedycji. Wszystkie zakończyły się porażką i nie oczekiwał, że tym razem powiedzie im się lepiej. Zgodnie z przeważającą opinią, komunia nie była już możliwa. Kwestor Ro głosił jednak odmienne poglądy, zwąc swych towarzyszy „żałosnymi defetystami”. Jego wrogowie – a miał ich wielu – mieli udział w sponsorowaniu tej wyprawy. Łatwo było odgadnąć ich cel. Chcieli upokorzyć kwestora Ro. Niski człowieczek nie sprawiał jednak wrażenia, że się tym przejmuje.
Talaban odwrócił się od lodu i spojrzał na jałową równinę, wypatrując na niej oznak ruchu. W górach na wschodzie nadal żyli koczownicy. Byli dzikim, gwałtownym ludem, a Talaban miał tylko dwudziestu żołnierzy i nie cieszył się na myśl o bitwie w tym zimnym, odludnym miejscu.
Skuta lodem kraina, ongiś cudownie żyzna, była teraz pełna niebezpieczeństw. Koczownicy stanowili tylko jedno z wielu zagrożeń. Podczas poprzedniej wyprawy stado szablastozębnych tygrysów zaatakowało brygadę robotników, zabijając trzech Vagarów i porywając czwartego. Talaban zabił bestię, która zaatakowała jednego z nich, ale ofiara wykrwawiła się po paru chwilach z rozdartej tętnicy w kroczu. Były też krale. Od czasu pierwszej ekspedycji nie widziano żadnego, ale nadal budziły strach, a opowieści o ich dzikości stawały się z każdym powtórzeniem coraz bardziej przerażające. Talaban nigdy nie widział krala, ale mówiono mu, że te bestie są niezwykle szybkie i agresywne. Okrywało je białe futro, jak śnieżne niedźwiedzie, ale ich oblicza przypominały twarze niewiarygodnie upodobnionych do zwierząt ludzi. Według trzech relacji, miały ponad siedem stóp wzrostu i długie górne kończyny. Podczas ataku opadały na cztery łapy, uśmiercając ofiary pazurami i ostrymi kłami.
Ostatnim, lecz bynajmniej nie najmniejszym zagrożeniem były stada trąbowców, zamieszkujących lasy na wschodzie.
Kudłate futra chroniły je przed dotkliwym mrozem, a kły, liczące niekiedy ponad dziesięć stóp, czyniły z nich groźnych przeciwników. Nawet szablastozębne tygrysy z reguły unikały mamutów, chyba że udało im się dopaść sztukę, która odłączyła się od stada.
Bezkresna równina sprawiała wrażenie pustej. Talaban skinął na swego sierżanta, Methrasa, który zajął pozycję na wzgórzu położonym około sześciuset kroków na wschód. Podoficer rozpostarł ramiona w linii prostej, sygnalizując, że nie ma nic do przekazania.
Wtem spojrzenie Talabana przyciągnął jakiś ruch na morzu. W pierwszej chwili pomyślał, że to statek, ale potem ujrzał potężny grzbiet płetwala błękitnego, który wynurzył się, by po chwili zniknąć z powrotem w odmętach. Przypomniał sobie słowa mistyka. Zrozumiał, że gdy morskie fale zalały Parapolis, wieloryb musiał uderzyć w koronę, strącając ją z pomnika. Zastanawiał się, czy mały obdartus ocalał.
Wąż Siedem kotwiczył w zatoce ze zwiniętymi żaglami. Nawet tutaj, gdzie morze było spokojne, wielki czarny okręt sprawiał wrażenie niezdatnego do żeglugi. Miał zbyt wysokie pokłady i za małe zanurzenie. Talaban westchnął. Otulił się czarnym wełnianym płaszczem i zszedł ze wzgórza. W zbudowanym z kilku głazów schronieniu przycupnęło trzech czekających na szalupę ze statku Vagarów. Mieli białe futra i buty z owczej skóry, ale mimo to nawet usta zsiniały im z zimna. Talaban uklęknął między nimi.
– Kiedyś były tu winnice – oznajmił – a na północ stąd znajdowało się jezioro, nad którym Pierwszy Awatar wzniósł swój pałac. W dzieciństwie pływałem w tym jeziorze, a słońce spaliło mi ramiona na czerwono.
– Teraz jezioro zamieniło się w lód, panie – odparł jeden z Vagarów, chuchając w dłonie. – Wszędzie jest tylko lód. – Jego głos był pozbawiony emocji. Vagar nie patrzył na Talabana.
– Jeszcze dwa dni i pożeglujemy z powrotem do miasta – zapewnił Awatar.
Jego słowa nie podniosły ich na duchu, odszedł więc, kierując się ku brzegowi. Na wodzie unosiły się kry. Talaban uniósł rękę, dając sygnał w stronę okrętu. Natychmiast na wodę opuszczono srebrzystą szalupę.
Łódź mknęła po morzu mimo braku wioseł i żagla. Awatar widział u steru zgarbioną postać Probierza. Znowu zadrżał. Zimno przenikało aż do kości. Gdy szalupa się zbliżyła, trzej Vagarzy podbiegli do brzegu. Zaczekali, aż Talaban wsiądzie na pokład, i podążyli za nim.
– Ale z nich zmarzluchy – odezwał się z uśmiechem Probierz, wskazując na trzech robotników. Talaban również się uśmiechnął. Probierz zdjął podszyty futrem kaptur, uwalniając czarne warkocze. – Koczownicy są blisko – stwierdził, pukając palcem po nosie. – Czuję ich zapach.
Trzej Vagarzy napięli mięśnie. Talaban ujrzał w ich oczach strach. Przynajmniej zapomną o zimnie, pomyślał.
– Jak blisko? – zapytał Probierza.
– Pół dnia drogi. Może ze dwudziestu jeźdźców. Na trąbowce polują. Jutro blisko będą. Może o zmierzchu.
– Potrafisz wyczuć to wszystko? – zdziwił się jeden z Vagarów.
– Dobry nos mam – wyjaśnił Probierz. Mrugnął znacząco, dotykając wielkiego orlego nochala. Uśmiechnął się do pytającego. – Sam zobaczysz. Jutro. O zmierzchu.
Talaban znowu uniósł rękę, by dać sygnał okrętowi, i srebrzysta szalupa natychmiast odbiła od brzegu. Probierz chwycił ster i łódź zawróciła w stronę Węża Siedem. Awatar skupił spojrzenie na jego czarnych, pochyłych burtach, na wysokim dziobie i długim kadłubie. Niedawno dodane maszty bardzo go oszpeciły, niestety, okazały się niezbędne w tych dniach zanikającej mocy. Przed pięćdziesięciu laty mieli siedemdziesiąt albo i więcej okrętów, które pływały po oceanach, odkrywały nowe lądy i stały na straży pokoju Pierwszego Awatara. Teraz został im tylko jeden, Wąż Siedem, jego skrzynka mocy była już niemal pusta, a jego piękno skalały pokraczne drewniane maszty wbite w pokład. Kiedyś okręt przeszywał fale niczym olbrzymi delfin, a obecnie wlókł się po morzu jak chory wieloryb i musiał się trzymać blisko brzegu, wystrzegając się każdej fali, która mogłaby go wywrócić do góry dnem.
Srebrzysta szalupa podpłynęła do potężnego okrętu. Rzucono im liny. Probierz przywiązał dwie z nich do dziobu i rufy. Talaban wspiął się po drabince na główny pokład, odpowiedział na saluty trzech ubranych na czarno vagarskich marynarzy i ruszył ku swojej kajucie.
Gdy tylko znalazł się w środku, zdjął płaszcz, odpiął pas z mieczem i przystanął przed rozgrzanym piecykiem koksowym, ustawionym pod rufowymi bulajami. Zbliżył dłonie do ciepła i zadrżał z przyjemności. Nienawidził zimna, mimo że potrafił je znosić lepiej niż większość ludzi. Jedno z okienek było uchylone i do kajuty napływało świeże powietrze, pozwalające złagodzić smród dymu. Talaban popatrzył z tęsknotą na wprawione w ścianę kryształowe kule. W dawnych czasach mogłyby one wypełnić kapitańską kajutę ciepłem bądź światłem – albo nawet i jednym, i drugim, gdyby okazało się to potrzebne – ale w skrzynce pozostało tak niewiele mocy, że Talaban nie odważył się ich uaktywnić. Podszedł do biurka z gładzonego dębu i usiadł za nim, z przyjemnością zapadając w głęboki, miękki fotel.
Zamknął oczy i ponownie wrócił myślami do pałacu Pierwszego Awatara, palących promieni słońca i zapachu okolicznych winnic. Przez krótki czas czuł się tam szczęśliwy, pracując nad mapami terenów, które tak dokładnie zbadał rok wcześniej. To był rok, w którym kwestora Anu pozbawiono rangi. Talabanowi polecono przesłuchać go i ustalić, czy jest zagrożeniem dla państwa.
Przesłuchanie odbyło się w domu Anu, na peryferiach miasta. Tak jak wszyscy Awatarowie, Anu cieszył się wieczną młodością. Przywitał ciepło Talabana i obaj usiedli w ogrodzie w towarzystwie rozdziawiającego usta półgłówka, który ciągle się ślinił i wpatrywał się bezmyślnie w pustkę. On również był Awatarem, lecz z uwagi na stan umysłu nie pozwalano mu na niebieskie włosy ani na żaden inny symbol rangi. W Talabanie jego widok budził odrazę, którą dodatkowo pogłębił kontrast z Anu. Ten drugi był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu, a jego twarz o regularnych rysach zawsze miała przyjazny wyraz. Otaczała go jakaś niemal namacalna aura, poczucie czegoś nieziemskiego, atrakcyjne i niepokojące zarazem. Talaban czuł się w jego obecności tak, jakby wspiął się na wysoką górę i spoglądał z niej na świat. Przepełniała go bojaźń i głęboka pokora.