Ten nagły atak zatrwożył Almeków, którzy cofnęli się w dół ścieżki. Talaban złapał porzuconą ognistą pałkę i wystrzelił w grupę uciekających. Potem odrzucił broń na bok.
Spojrzał na niebo i zobaczył, że zbliża się zmierzch. Powstrzymywali atakujących prawie przez całą dobę. Przy życiu zostało tylko trzech Awatarów i piętnaścioro Anajo. Przeciwnik spychał obrońców coraz wyżej, niemalże wypychając ich z wąskich ścieżek. Jeszcze jeden atak i znajdą się na otwartej przestrzeni, gdzie Almekowie szybko ich zmiażdżą.
Lewe oko Talabana zalewała krew, płynąca z rany na czole. Otarł ją i przeszedł do linii głazów, gdzie kończyła się ścieżka. Gdy zza nich wyjrzał, rozległo się kilka strzałów. Pociski uderzyły w kamień blisko jego głowy. Awatar zaklął i schylił się.
– Znowu się zbierają – poinformował Probierza.
Podszedł do nich Jednooki Lis. Powiedział coś do Probierza.
– Co on mówi? – zainteresował się Talaban.
– Musimy się utrzymać do świtu.
– To mnóstwo czasu.
– Pora na nowy plan – stwierdził Probierz.
Talaban uśmiechnął się złowieszczo.
– Masz rację. Co proponujesz?
– Atak! – odparł dzikus.
Rozdział dwudziesty siódmy
Tak oto Gwiezdna Kobieta i Bogini Śmierci stanęły naprzeciwko siebie Ostatniego Dnia. Bogini była potężna, ale Gwiezdnej Kobiecie towarzyszyli Storro, Opowiadacz Legend, który strzegł jej serca, Tail-avar, bóg mądrości, który osłaniał jej ciało, oraz Dotknij Księżyca, który bronił jej duszy. Ayal Kiedyż świat znowu ujrzy takich bohaterów?
Ze Zmierzchowej pieśni Anajo
Sofarita podciągnęła się na szeroką skalną półkę, wysoko na południowej ścianie góry, a potem przykucnęła. Po chwili dołączył do niej Ro. Dął tu zimny wicher i kwestor zarzucił swój płaszcz na ramiona kobiety. Wreszcie znaleźli się nad szczytem wyniosłej, czarnej ściany przecinającej krainę i Ro zobaczył w oddali światła miasta.
– Czujesz jej moc? – zapytał Sofaritę.
– Tak.
Zrzuciła płaszcz i wstała, rozpościerając szeroko ramiona. Awatarowi wydawało się, że jej ciało świeci. Po paru chwilach poczuł promieniujące od Sofarity ciepło. Jej kończyny zesztywniały. Wyglądała teraz jak posąg, jej skóra błyszczała jak pokryta lodem. Wyciągnął do niej rękę, ale usłyszał w umyśle jej głos.
– Nie dotykaj mnie, Ro. To moje przeznaczenie. Umrę tutaj.
Jej słowa były jak sztylet wbity w jego serce. Osunął się na skalną ścianę, skrywając twarz w dłoniach.
Cas-Coatl zatrzymał się z setką ludzi na północnym skraju bariery mgieł. Jego saperzy usilnie starali się przez nią przedostać, ale wszystkie próby zakończyły się niepowodzeniem.
Wódz Almeków czekał spokojnie. Armię oblegającą Pagaru ewakuowano na dwanaście złotych okrętów, które mknęły teraz przez ocean, wioząc w ładowniach skrzynie wypełnione po brzegi naładowanymi kryształami. Gdy Almeia je pochłonie, odzyska siły i zniszczy czar próbujący zepchnąć ich z powrotem ku lodowej zagładzie.
Niepowodzenia, które spotkały ich na wschodzie, były tylko przejściowe. Kiedy tu wróci, nie będzie już Awatarów, którzy zniszczyli jego zapasy prochu. Ale najpierw musi pojmać Anu i zmusić go do odwrócenia działania magii piramidy. Obejrzał się na dwadzieścia wozów, wiozących resztki jego prochu.
W dolinie dął chłodny wietrzyk. Cas-Coatl drżał. Od zimna zawsze bolała go twarz. Uniósł dłoń i pogłaskał palcami gładkie, twarde szkło na policzkach.
Zaślubiony z kryształem.
Kiedy pojawiły się pierwsze objawy choroby, był przerażony. Rodzice zaprowadzili go do miejsca spoczynku Almei i modlili się za niego przez cały dzień. Bogini objawiła mu się we śnie, obiecując, że go uratuje. Dotrzymała słowa i jego rodzice z radością w sercu złożyli jej w ofierze sześćdziesięciu niewolników.
Dłoń Cas-Coatla spoczęła na wielkim szmaragdzie wprawionym w jego pas. Klejnot zapewniał mu szczególną więź z boginią, a jego moc powstrzymywała kryształową śmierć.
Ocalenie miało jednak swoją cenę. Almeia nie pozwoliła mu się ożenić ani spłodzić dzieci. Miał na wieki należeć tylko do niej. Cas-Coatl przystał na to z ochotą.
Obecnie nie był już jednak pewien słuszności swych poczynań. Almekowie zawsze składali jeńców w ofierze w zigguracie Almei. Sprawiało to przyjemność bogini. Jednakże nigdy dotąd nie rozkazała Cas-Coatlowi wymordować całych populacji. Wykonał nawet ten rozkaz, licząc na to, że po ukończeniu piramidy Anu rzeź dobiegnie końca.
I co teraz?, zastanawiał się. Czy tak ma wyglądać moje życie? Czy zawsze już będę wędrował po Ziemi w poszukiwaniu nowych ofiar?
– Panie – zawołał do niego saper. – Mgła rzednie!
– Jak to zrobiłeś? – zapytał Cas-Coatl.
– Chciałbym móc przypisać sobie zasługę, panie, ale nie miałem z tym nic wspólnego.
Wiatr przybrał na sile, rozpraszając mgłę. Cas-Coatl ujrzał ukrytą za nią dolinę, a pośrodku niej wysoką piramidę. Rozkazał swym ludziom ruszać i pomaszerował w jej stronę.
Gdy już wkroczył do opustoszałej doliny, zauważył na szczycie piramidy jakieś poruszenie. Z góry spoglądał na nich brodaty starzec. Cas-Coatl odwrócił się do swych żołnierzy i wysłał dwóch na górę, rozkazując im go pojmać. Wyjął z woreczka u pasa duży zielony kryształ. Dostroił się do niego i uniósł go w stronę piramidy. Czuł, że z klejnotu wypływa energia, ale proces był bardzo powolny, utrata mocy ledwie zauważalna. Odsunął się o jakieś pięćdziesiąt jardów i ponowił próbę. Tym razem nie zauważył utraty energii.
Cas-Coatl parsknął śmiechem. Wszelkie jego obawy dotyczące piramidy Anu rozproszyły się niczym mgła na wietrze.
Nie było żadnej groźby.
Zalała go fala ulgi. Czy jest w ogóle sens szukać Anu?, zadał sobie pytanie. Ten człowiek był nieudacznikiem. Zbudował złotą górę, która nie mogła nawet wyssać energii z jednego kryształu. Ale… Almeia była tak bardzo pewna jego talentu. Obserwowała budowę piramidy i opowiadała Cas-Coatlowi, że gigantycznymi kamiennymi blokami manipulowano tu z taką łatwością, jakby ważyły nie więcej niż puste drewniane skrzynie. Ktoś tak uzdolniony z pewnością potrafiłby stworzyć potężniejszą broń.
Do Cas-Coatla dotarły dźwięki muzyki. Stojący na szczycie piramidy starzec grał na flecie smętną, rzewną melodię. Almek poczuł, że szmaragd wprawiony w jego pas zaczyna wibrować. Z nagłym wstrząsem uświadomił sobie, że ten człowiek to Anu i że właśnie rzuca zaklęcie.
– Zabijcie go! – ryknął. Jego głos poniósł się echem po dolinie. Dwaj wspinający się żołnierze obejrzeli się na niego. – Zabijcie starca. Natychmiast!
Obaj żołnierze zatrzymali się i oparli ogniste pałki na ramionach. W tej samej chwili muzyka umilkła, starzec podszedł do krawędzi wierzchołka budowli i stanął tam z rozpostartymi ramionami, jakby witał śmierć. W pierwszej chwili Cas-Coatl poczuł ulgę, gdyż jego ludziom został kawałek drogi do szczytu i kto wie, jakiej magii mógł jeszcze użyć Anu. Gdy jednak zobaczył, że święty starzec wita swych zabójców z otwartymi ramionami, nagle zawładnął nim obezwładniający strach. Był człowiekiem wychowanym według zasad krwawej ofiary i płynącej z niej mocy.
W owej straszliwej chwili wódz Almeków uświadomił sobie, że to właśnie śmierci potrzebuje Anu. Jego krew musiała spaść na kamienie. Skoczył naprzód, krzycząc jedno słowo:
– Nie!
Ogniste pałki zagrzmiały. Anu padł na plecy. Przez kilka uderzeń serca nic się nie działo. Cas-Coatl niemal mógłby zdążyć zadać sobie pytanie, czy się pomylił.