Выбрать главу

Niemal.

Kryształ u jego pasa zaczął drżeć i dygotać. Potem rozprysnął się na tysiąc okruchów.

Almek zastygł w bezruchu. Jego stawy sztywniały, a skóra napinała się coraz bardziej. Pierś i brzuch przeszył mu straszliwy ból, jakby zalęgły się w nich czerwone pająki, rozszarpujące organy wewnętrzne. Chciał krzyczeć, ale jego twarz znieruchomiała. Pękła pod nim lewa noga i runął na trawę. Prawa ręka się odłamała. W następnej chwili Cas-Coatl przestał istnieć jako żywa, świadoma istota. Jego kryształowego trupa zalała niesłyszalna muzyka piramidy. Na całym ciele pojawiły się szczeliny, które stawały się coraz szersze, rosły niczym pajęczyna. Potem nastąpiła implozja i na ziemi pozostała tylko pusta zbroja, hełm, rajtuzy i buty.

Pozbawieni wodza Almekowie oddalili się od piramidy w obawie, że teraz zwróci ona swój gniew przeciwko nim.

Porzucili wozy z prochem, uciekając w stronę rzeki i okrętów, które zawiozą ich do domu.

Jednooki Lis rozkazał swym ludziom zebrać się wokół siebie. Podchodził kolejno do każdego, kładąc mu dłonie na oczach. Za każdym razem śpiewał kilka słów, a potem przechodził dalej. Talaban domyślał się, że to pieśń mocy, mająca wspomóc wojowników.

Miał rację, ale nie w taki sposób, jak mu się zdawało. Otaczająca ich ciemność była niemal nieprzenikniona, księżyc przesłaniała gruba warstwa chmur. Jednakże gdy Jednooki Lis cofnął dłonie od jego twarzy, Awatar przekonał się, że widzi tak wyraźnie, jakby było południe. To było dziwaczne wrażenie. Wokół nie dostrzegał kolorów, a jedynie ostrą czerń, szarość i biel.

Szaman wezwał do siebie ludzi.

– Łowcy krwi spróbują zaatakować nas po ciemku. Ale spadniemy na nich niczym górskie koty. Będą wobec nas jak ślepcy.

Czternastu mężczyzn Anajo oraz Suryet uniosło swe łuki i strzały z krzemiennymi grotami, a potem zniknęło w chaszczach. Talaban chciał podążyć za nimi, ale Jednooki Lis zastąpił mu drogę. Szaman dotknął czoła Awatara i zamknął oczy. Jego głos poniósł się echem w umyśle Talabana.

– Robisz za dużo hałasu, przyjacielu. Zaczekaj tutaj ze swymi braćmi. Zabijcie wszystkich, którzy zdołają dotrzeć do końca ścieżki.

Jednooki Lis zniknął.

Talaban wyciągnął miecz i sztylet, skinął na swych ludzi, rozkazując im stanąć obok siebie, i zajął pozycję na końcu ścieżki. Na górę spróbuje się wspiąć ponad stu nieprzyjaciół. Nawet zdolność widzenia po ciemku nie pozwoli Anajo ich powstrzymać.

Zginę tutaj, uświadomił sobie nagle. Nie przeżyję nawet tygodnia, który obiecał mi Anu. Ogarnął go strach. Poczuł gwałtowne mdłości. Nie chcę ginąć na tej górze w obcym kraju, pomyślał. Nie mam synów, którzy zachowaliby moją krew jako dar dla przyszłości, ani żony, która by po mnie płakała. Pomyślał o Sofaricie. Pogodził się z ostrzeżeniem Anu, który zapowiedział jego śmierć, ale liczył na to, że moc Sofarity go uratuje. Jednakże tu jej nie było. Talaban po raz pierwszy w życiu miał ochotę uciec. Ale nie zrobił tego. Nie mógł. Spojrzał na człowieka u swego prawego boku i szok wyrwał go z melancholijnych rozważań. Awatar miał szeroko rozwarte oczy, a źrenice wąskie jak u kota. Zaskoczenie malujące się na twarzy żołnierza uświadomiło mu, że sam z pewnością wygląda równie złowieszczo. Nagle się uśmiechnął. Jego towarzysz odwzajemnił uśmiech, a potem wyciągnął rękę. Talaban uścisnął jego dłoń, a następnie powtórzył to samo z pozostałymi wojownikami.

– Nie dorównamy chwałą ostatniej szarży – stwierdził. – Ale żyliśmy jak bogowie i zginiemy jak mężczyźni. Uważam, że to wystarczy.

Z dołu dobiegły krzyki rannych. Wystrzeliło kilka ognistych pałek.

Talaban uniósł miecz.

W Egaru gruby Caprishan klęczał w swej luksusowej sypialni, opróżniając worki w pełni naładowanych kryształów do dwóch skrzyń. Odrzucił zaproszenie Raela i nie wyruszył z nim przeciwko Almekom, a teraz starał się ocenić, jak długie życie zapewnią mu te klejnoty. Jak wszyscy Awatarowie, miał umysł szkolony w rachunkach. Kryształów było ponad dwa tysiące, a każdy z nich mógł utrzymać zwyczajnego człowieka w zdrowiu przez całe miesiące. Caprishan nie był jednak zwyczajnym człowiekiem. Ogromna waga i nienasycony apetyt osłabiły jego serce. Potrafił wyczerpać w pełni naładowany kryształ w ciągu sześciu dni. Dwanaście tysięcy, trzysta sześćdziesiąt dni. Niespełna trzydzieści cztery lata! Ogarnęło go rozczarowanie.

– Lepsze to, niż zginąć i gnić na polu bitwy – powiedział sobie. – I kto wie, może uda się znaleźć gdzieś więcej kryształów?

Usiadł, wpatrując się w połyskliwe klejnoty. Przez trzydzieści cztery lata wiele się mogło wydarzyć.

Kryształowa waza stojąca na parapecie nagle się stłukła. Caprishan poderwał się, słysząc ten dźwięk. Podniósł się ciężko i podszedł do okna, żeby zobaczyć, kto rzucił kamieniem. Nikogo nie było widać. Zza jego pleców dobiegł dziwny trzask. Odwrócił się i zobaczył unoszący się nad skrzyniami zielony pył. Powlókł się z powrotem do nich i padł na kolana. Kryształy podskakiwały i pękały.

– Nie! – zawołał. Włożył tłuste dłonie do pierwszej skrzyni, zaciskając palce na nielicznych ocalałych kryształach. Czuł jednak, że obracają się w pył pod jego dotykiem. Czerwone klejnoty w pierścieniach na jego palcach eksplodowały.

Caprishan zaszlochał rozpaczliwie. Jeden z jego służących wpadł do pokoju.

– Co się stało, panie? – zapytał.

– Zostaw mnie! – wrzasnął grubas. Mężczyzna wycofał się pośpiesznie. Caprishan wstał i poszedł na balkon.

Mógł zaczekać sześć dni i umrzeć powolną, okrutną śmiercią.

Albo mógł…

Jego tłuste cielsko runęło w dół, spadając na wyłożoną kamieniami ścieżkę obok fontanny.

A muzyka piramidy popłynęła nad ocean.

Wąż Siedem był już blisko brzegu, gdy nagle cała moc zniknęła. Przez krótką chwilę okręt sunął jeszcze naprzód, niesiony impetem i pływem. Potem jednak zaczął się kołysać w przód i w tył oraz na boki.

Podczas powrotnego rejsu Methras rozkazał załodze opróżnić kajuty i ładownie ze wszystkiego, co mogło utrzymać się na wodzie. Zrobiono kilka tratw oraz prowizoryczne wiosła. Ludzie uznali te rozkazy za dziwne, ale wykonali je.

Okręt obrócił się bokiem do lądu i niebezpiecznie się przechylił.

– Wszyscy za burtę! – zawołał Methras. Załoga zaczęła rzucać do morza puste beczki, za którymi podążyły tratwy. Ludzie skakali jeden za drugim do oceanu. Najlepsi pływacy ruszyli w stronę brzegu. Ci, którzy nie pływali tak dobrze, trzymali się tratw i innych pływających na morzu przedmiotów. Methras zauważył, że jeden z marynarzy zniknął pod wodą. Zanurkował, złapał go za kołnierz i wyciągnął na powierzchnię. Vagar opierał się mu i omal nie wciągnął ich obu w odmęty, ale Methras uspokoił go kilkoma słowami, a potem przyciągnął do beczki.

– Trzymaj się jej i uderzaj nogami – poradził mu. – Przypływ zaniesie cię na brzeg.

Potem popłynął do tratwy. Kilku marynarzy zdążyło się już na nią wdrapać. Pomogli mu wsiąść.

Usiadł i odwrócił się w stronę Węża. Okręt kołysał się jak chory wieloryb. Po chwili przewrócił się i zniknął w głębinie.

– Co się stało? – zapytał jeden z vagarskich marynarzy.

– To była magia Anu.

– Myślałem, że on jest po naszej stronie.

– Bo jest – odparł Methras. – Złote okręty też właśnie toną.

– Mógł zaczekać jeszcze z godzinę – poskarżył się Vagar. – Zdążylibyśmy zawinąć do portu.

Gdy nad morzem wstawał świt, Ro poczuł, że ogarnia go dziwne uczucie. Dostroił do niego swój umysł. To była muzyka, szepcząca na wietrze. Była dysharmonijna, ale… sprawiała, że czuł się częścią wszystkiego: ziemi, nieba i skał pod stopami.