Выбрать главу

Zbliżali się do obszaru, z którego płynął rosnący hałas. Był to hałas miękki, ale tym bardziej ogłuszający - jak gdyby miliony ciężkich, wilgotnych płacht skórzanych padały na wielki, słabo napięty bęben. Naraz zrobiło się jaśniej.

Z dziesiątków maczugowatych sopli, które chwiały się wysoko, zwieszone końcami w dół spod samego stropu, leciał istny deszcz czarnych na tle szklistego stropu przedmiotów, obijał się o grube boki podstawiających im się raz z jednej, raz z drugiej strony przepon, rozpostartych pionowo i puchnących miarowo, jakby je nadymał gaz - przepony te były szaro-przejrzyste, jak pęcherze - i porywany w połowie drogi przez kłęby tak szybko pracujących, że rozwianych w wiry wężowych ramion, lądował na samym dole. Ustawiały się tu porządnie, jeden obiekt obok drugiego, w czworobokach, dokładnymi szeregami, z przeciwnej zaś strony co jakiś czas wypełzała ogromna masa, spłaszczona niczym łeb wieloryba, i z przeciągłym westchnieniem wsysała po kilka rzędów naraz „gotowej produkcji”.

– Skład - flegmatycznie wyjaśnił Inżynier. - Z góry przychodzą gotowe, a tamto to jakby transporter - zabiera je i na powrót wprowadza do obiegu.

– Skąd wiesz, że wprowadza na powrót? Może tu nie? - spytał Fizyk.

– Stąd, że skład jest pełny.

Nikt wprawdzie dobrze tego nie zrozumiał, ale milczeli, przechodząc dalej.

Dochodziła czwarta, kiedy Koordynator zarządził odwrót. Stali na dnie sekcji składającej się z dwu działów. Pierwszy wytwarzał grube tarcze, opatrzone uszatymi uchwytami, drugi odcinał uchwyty i mocował na ich miejscu fragmenty eliptycznych pierścieni, po czym tarcze wędrowały do podziemi, skąd wracały gładkie, „ogolone”, jak powiedział Doktor - aby poddać się znów procesowi przyspawania uszatych uchwytów.

Kiedy wyszli na równinę i kroczyli w dość wysoko jeszcze stojącym słońcu w stronę, gdzie zostawili namiot i rzeczy, Inżynier powiedział:

– No, to staje się pomału jasne.

– Naprawdę? - z odcieniem ironii rzucił Chemik.

– Tak - przyświadczył Koordynator. - Co o tym sądzisz? - zwrócił się do Doktora.

– To jest trup - odparł Doktor.

– Jak to trup? - spytał Chemik, który nie zrozumiał nic z tego, co mówili.

– Trup, który się rusza - dodał Doktor. Szli dalej chwilę w milczeniu.

– Czy mogę się nareszcie dowiedzieć, co to znaczy? - spytał nie bez irytacji Chemik.

– Zdalnie sterowany kompleks do wytwarzania rozmaitych części, który się z upływem czasu kompletnie rozregulował, bo pozostawiono go bez żadnego nadzoru - wyjaśnił Inżynier.

– Ach! A jak dawno, sądzisz…

– Tego nie wiem.

– Z bardzo wielkim przybliżeniem i nie mniejszym ryzykiem można postawić hipotezę, że… co najmniej od kilkudziesięciu lat - powiedział Cybernetyk.

– Ale możliwe, że jeszcze dawniej. Gdybym się dowiedział, że to się stało przed dwustu laty, też bym się nie zdziwił.

– Albo przed tysiącem lat - dodał flegmatycznie Koordynator.

– Elektromózgi nadzorcze rozregulowują się, jak wiesz, w tempie zgodnym ze współczynnikiem - zaczął Cybernetyk, ale Inżynier przerwał mu:

– Mogą działać na innej zasadzie niż nasze i w ogóle nie wiemy nawet przecież, czy to są układy elektronowe. Osobiście wątpię. Budulec jest niemetaliczny, półpłynny.

– Mniejsza o szczegóły - powiedział Doktor - ale co myślicie o tym? To znaczy, jakie stawiacie horoskopy? Bo ja raczej ciemne.

– Myślisz o mieszkańcach planety? - spytał Chemik.

– Myślę o mieszkańcach planety.

III

Późną nocą dotarli do wzgórka ze wznoszącym się wysoko kadłubem statku. Aby przyspieszyć marsz, a także by uniknąć spotkania mieszkańców zagajnika, przebyli go w miejscu, gdzie zarośla rozstępowały się na kilkanaście metrów, jakby odłożył je na obie strony jakiś olbrzymi pług - w porosłych mchem odwalonych skibach gruntu pieniły się tylko aksamitne porosty.

Nagły zmrok okrył równinę, kiedy skośna sylwetka rakiety dawała się już wyraźnie dostrzec, obyli się więc nawet bez pomocy latarek. Byli głodni, ale jeszcze bardziej - zmęczeni, postanowili więc rozbić namiot na powierzchni. Fizykowi, którego spalało pragnienie - woda skończyła im się podczas powrotu - tak chciało się pić, że udał się przez tunel do wnętrza statku. Nie było go dosyć długo. Ustawiali nadęty namiot, kiedy usłyszeli jego krzyk, jeszcze spod ziemi. Skoczyli do otworu - pomogli mu wydostać się na powierzchnię. Ręce mu się trzęsły. Był tak zdenerwowany, że ledwo mówił.

– Co się stało? Uspokój się! - wołali jeden przez drugiego. Koordynator chwycił go mocno za ramiona.

– Tam - wskazał na ciemniejący nad nimi korpus - tam był ktoś.

– Co?

– Po czym to poznałeś?

– Kto był?

– Nie wiem.

– Więc skąd wiesz, że był?

– Po… po śladach. Przez pomyłkę wszedłem do nawigatorni - tam było przedtem pełno ziemi - nie ma jej.

– Jak to nie ma?!

– Nie ma. Jest prawie czysto.

– I gdzie jest ta ziemia?

– Nie wiem.

– Zaglądałeś do innych pomieszczeń?

– Tak. To znaczy, ja… zapomniałem, że w nawigatorni była ziemia i nie pomyślałem najpierw nic, bo chciałem się napić, poszedłem do magazynu, znalazłem wodę, ale nie miałem jej czym nabrać, więc poszedłem do twojej kabiny - spojrzał na Cybernetyka - a tam…

– Co tam, do diabła?!

– Wszystko było pokryte śluzem.

– Śluzem?

– Tak, przezroczystym, lepkim śluzem - na pewno mam go jeszcze na butach! Nie widziałem nic, dopiero potem poczułem, że podeszwy mi się lepią.

– Ależ to może wyciekło coś ze zbiorników albo nastąpiła jakaś reakcja chemiczna - przecież wiesz, że połowa naczyń potłukła się w laboratorium.

– Nie mów głupstw! Poświećcie tu, na moje nogi.

Plama światła powędrowała w dół, ukazały się buty Fizyka, świecące miejscami, jakby powleczone błonką bezbarwnego lakieru.

– To jeszcze nie dowód, że tam ktoś był - słabo powiedział Chemik.

– Kiedy ja nawet wtedy się nie zorientowałem! Wziąłem kubek i wróciłem do magazynu. Czułem, że podeszwy mi się lepią, ale nie zwróciłem na to uwagi. Napiłem się wody i jak wracałem, coś mi strzeliło do głowy, żeby zajrzeć do biblioteki, pojęcia nie mam, czemu. Byłem jakiś trochę niespokojny, ale o niczym takim nie myślałem. Otworzyłem drzwi, zaświeciłem, a tam czysto - ani śladu ziemi! Wrzucałem przecież tę ziemię sam, więc natychmiast to sobie przypomniałem i równocześnie, że w nawigatorni też była!

– A dalej co? - spytał Koordynator.

– Nic, pobiegłem tutaj.

– On może tam jeszcze jest - w sterowni albo w drugim magazynie - półgłosem powiedział Cybernetyk.

– Nie wydaje mi się - mruknął Koordynator. Latarka, trzymana przez Doktora wylotem w dół, oświetlała skrawek gruntu, stali wokół Fizyka, który wciąż jeszcze oddychał pospiesznie.

– Iść tam czy jak? - rozważał głośno Chemik, ale widać było, że nie pali się. do realizacji tego projektu.

– Pokaż no jeszcze raz te twoje buty - odezwał się Koordynator.

Obejrzał uważnie zaschniętą, błyszczącą warstewkę, która przylgnęła do skóry. Omal nie zderzył się głową z Doktorem, kiedy i ten nachylił się, prawie równocześnie. Spojrzeli na siebie. Żaden się nie odezwał.

– Musimy coś zrobić - desperacko powiedział Cybernetyk.

– Przecież nic się nie stało. Jakiś okaz miejscowej fauny wlazł do wnętrza statku i nie znalazłszy nic, co by go interesowało, znikł - powiedział Koordynator.

– Dżdżownica pewno, co? Mniej więcej taka jak rekin albo jak dwa rekiny - rzucił Cybernetyk. - Co się stało z ziemią?

– To rzeczywiście dziwne. Może…

Nie kończąc, Doktor zaczął krążyć po najbliższym otoczeniu. Widzieli jego oddalającą się sylwetkę w odblasku latarki. Świetlna plama to koncentrowała się nisko na ziemi, to biegła, blednąc, w mroki.

– Hej! - krzyknął naraz. - Hej! Znalazłem!

Pobiegli ku niemu. Stał nad długim na kilka metrów wałem ziemi, jakby ugniecionej i pokrytej gdzieniegdzie strzępkami błyszczącej, cienkiej błonki.

– Zdaje się, że to naprawdę jakaś dżdżownica - nieswoim głosem wybełkotał Fizyk.

– Wobec tego musimy jednak nocować w rakiecie - zadecydował nagle Koordynator. - Najpierw przeszukamy ją, dla pewności, a potem zamkniemy klapę.

– Człowieku, to będzie trwało całą noc - myśmy ani razu nie zajrzeli jeszcze do wszystkich pomieszczeń! - jęknął Chemik.

– Trudno.

Zostawili wydęty namiot na łasce losu i zanurzyli się w tunelu.

Kwadrans za kwadransem snuli się po statku, oświetlając wszystkie kąty i zakamarki. Fizykowi zdawało się, że w sterowni szczątki tablic są przełożone z miejsca na miejsce, ale nikt nie był tego pewny. Potem znów Inżynier zwątpił nagle, czy zostawił narzędzia, które posłużyły do wyrobu kopaczek, w takim stanie, w jakim je teraz znaleźli.