– Mniejsza o to - powiedział niecierpliwie Doktor - nie będziemy się teraz bawić w detektywów, dochodzi druga!
Położyli się na materacach, zdjętych z koi, o trzeciej, a i to tylko dzięki temu, że Inżynier, zamiast przejrzeć oba piętra maszynowni, zadecydował po prostu zaryglować od wnętrza statku wiodące do niej drzwi w stalowej grodzi. Powietrze w zamkniętym pomieszczeniu wydawało im się duszne, wisiała w nim jakaś niemiła woń - upadali już ze znużenia i ledwo zrzucili z siebie buty i kombinezony, ledwo zgasili światło, zmorzył ich ciężki, niespokojny sen.
Doktor zbudził się w zupełnej ciemności, od razu trzeźwy. Zbliżył do oczu zegarek - przez chwilę nie mógł się zorientować, która godzina, nie zgadzała mu się z panującym mrokiem, zapomniał, że znajduje się w rakiecie, pod ziemią. Nareszcie odcyfrował z wianuszka zielonych iskierek na tarczy, że dochodzi ósma. To go zdziwiło. Tak krótko spać! Mruknął z żalem i chciał się już odwrócić na drugi bok, gdy znieruchomiał.
W głębi statku coś się działo - czuł to raczej, aniżeli słyszał. Podłoga niosła delikatny dreszcz. Gdzieś, bardzo daleko, zabrzęczało coś, było to ledwo słyszalne, ale natychmiast usiadł na posłaniu. Serce zaczęło mu uderzać mocniej.
Wróciło! - pomyślał o stworzeniu, którego śluzowe ślady odkrył Fizyk. - Usiłuje sforsować wejściową klapę - to była następna myśl.
Statek zadrżał nagle, jak gdyby olbrzymia siła chciała go jeszcze głębiej wcisnąć w ziemię. Któryś z leżących niespokojnie zajęczał przez sen. Doktorowi wydało się przez mgnienie, że włosy zmieniają mu się w rozpalone druciki. Statek ważył szesnaście tysięcy ton!! Podłoga zadygotała - był to niemiarowy, rwący się dreszcz. Nagle zrozumiał.
To był któryś z agregatów napędowych! Ktoś go uruchamiał!!
– Wstawajcie! - krzyknął, szukając po omacku latarki. Ludzie zerwali się, wpadali na siebie w egipskich ciemnościach, rozległy się pomieszane okrzyki. Doktor znalazł nareszcie latarkę, zaświecił ją. W kilku słowach wyjaśnił, co się dzieje. Inżynier, pijany jeszcze snem, wsłuchał się w odległy odgłos. Korpusem zatargały pojedyncze zrywy, nasilony jęk wypełnił powietrze.
– Sprężarki lewych dysz! - syknął. Koordynator zapinał, milcząc, przód kombinezonu, inni ubierali się pospiesznie, Inżynier, tak jak stał, w koszuli i gimnastycznych spodenkach, wypadł na korytarz, po drodze wyrwał Doktorowi latarkę z ręki.
– Co chcesz robić?
Pobiegli za nim. Skierował się do nawigatorni. Podłoga, po której biegli, rozdzwaniała się, dygotała coraz gwałtowniej.
– Lada chwila urwie łopatki! - wydyszał Inżynier, wpadając do kabiny nawigacyjnej, oczyszczonej przez intruza. Skoczył do głównych zacisków, przerzucił dźwignię.
Jedno światło zapaliło się w rogu. Inżynier i Koordynator, teraz już razem, wyciągali ze ściennego schowka elektrożektor, wydobyli z futerału, potem z największym pośpiechem podłączyli go do zacisków ładujących, zegar kontrolny był rozbity, ale podłużna rurka na lufie zajaśniała błękitem - prąd ładowania był!
Podłoga drgała febrycznie, wszystko, co nie było umocowane, podskakiwało, metalowe narzędzia trzęsły się na półkach, jakiś szklany przedmiot spadł i roztrzaskał się, słyszeli podzwanianie okruchów. Resztki plastykowej obudowy odezwały się potężniejącym rezonansem - nagle zapadła martwa cisza, równocześnie jedyne światło zgasło. Doktor włączył natychmiast latarkę.
– Naładowany? - rzucił pytanie Fizyk.
– Najwyżej na dwie serie - dobre i to - odkrzyknął Inżynier, wyrywając raczej, aniżeli odłączając zaciski. Porwał elektrożektor, pochylił go aluminiową lufą do ziemi, zacisnął dłoń na rękojeści i poszedł korytarzem w kierunku maszynowni. Byli w połowie drogi, obok biblioteki, kiedy rozległ się piekielny, przeciągły zgrzyt, dwa, trzy kurczowe targnięcia wstrząsnęły całym statkiem, w maszynowni przewaliło się coś z przeraźliwym łomotem i zapadła martwa cisza.
Inżynier i Koordynator ramię w ramię doszli do pancernych drzwi. Koordynator odsunął rygiel wziernika, zajrzał do środka.
– Dajcie latarkę - powiedział.
Doktor wetknął mu ją natychmiast w dłoń, ale nie było łatwo puścić strumień światła do wnętrza przez wąski, oszklony otwór i jednocześnie patrzeć. Inżynier odemknął drugi wziernik, przyłożył do niego oczy i westchnął, zatrzymując powietrze w płucach.
– Leży - powiedział po długiej chwili.
– Co? Kto? - padły okrzyki zza jego pleców.
– Gość. Poświeć lepiej, niżej, niżej - tak! Nie rusza się. Nic się nie rusza. Zrobił przerwę.
– Jest wielki jak słoń - powiedział głucho.
– Dotknął szyn zbiorczych? - pytająco powiedział Koordynator, który nic nie widział, bo wylot reflektora, który przycisnął do wziernika, zasłaniał mu cały otwór.
– Raczej wlazł w zerwane przewody. Widzę - końce wystają spod niego.
– Końce czego? - niecierpliwił się Fizyk.
– Kabla wysokiego napięcia. Tak, nie rusza się. No co, otwieramy?
– Trzeba - odparł po prostu Doktor i zaczął odsuwać rygiel główny.
– Może tylko udaje? - rzucił ktoś z tyłu.
– Tak dobrze udawać potrafi tylko trup - rzucił Doktor, który zdążył jeszcze przyłożyć twarz do drugiego wziernika, zanim Koordynator odsunął latarkę.
Stalowe rygle przesunęły się miękko w łożach. Drzwi stały otworem. Przez długą chwilę nikt nie przestępował progu - Fizyk i Cybernetyk patrzeli ponad ramionami stojących na przedzie. W głębi, na pogruchotanych płytach ekranowania, wciśnięta między rozchylone przemocą na boki ścianki działowe, spoczywała słabo połyskująca w świetle, garbata naga masa. Chwilami przebiegało po jej powierzchni najdelikatniejsze drżenie.
– Żyje - szepnął zdławionym głosem Fizyk.
W powietrzu unosił się ostry, wstrętny swąd, jak gdyby spalonego włosia, drobny sinawy dymek rozpływał się do reszty w smudze światła.
– Na wszelki wypadek - powiedział Inżynier, podniósł elektrożektor, przyciskając przezroczystą kolbę do biodra, i skierował go w bok nieforemnej masy. Syknęło. Beziskrowe wyładowanie trafiło rozlewający się, pośrodku stromo wzniesiony kadłub tuż poniżej owego garbu. Ogromne ciało sprężyło się, wzdęło i jak gdyby zapadło w siebie, rozpłaszczając się jeszcze bardziej. Górne brzegi białych ścianek działowych zadygotały przy tym, rozgięte wielką siłą na boki.
– Koniec - oświadczył Inżynier. Przestąpił wysoki, stalowy próg.
Weszli wszyscy. Daremnie usiłowali dopatrzyć się nóg, macek, głowy tego stworzenia. Bezwładną masą spoczywało na wyrwanej sekcji transformatora, bezkształtne, garb przewiesił się cały w jedną stronę, jak luźny worek pełen galarety. Doktor dotknął boku martwego ciała. Pochylił się.
– Wszystko to jest raczej… - mruknął. - Powąchajcie - powiedział.
Podniósł ku nim dłoń - na końcach palców błyszczało coś jak krople rybiego kleju. Chemik pierwszy pokonał odruch obrzydzenia. Krzyknął zdumiony.
– Poznajesz, co? - powiedział Doktor.
Wszyscy wąchali teraz - i poznawali gorzki zapach, jaki wypełniał hale „fabryki”.
Doktor znalazł w kącie dźwignię, która dała się zdjąć z osi, podsadził jej szerszy koniec pod ciało i usiłował obrócić je na bok. Naraz pośliznął się, koniec dźwigni przebił skórę i stal wjechała niemal do połowy w tkankowy miąższ.
– No, jesteśmy ugotowani - mało, że wrak, jeszcze i cmentarz! - warknął wściekle Cybernetyk.
– Lepiej byś pomógł! - rzucił gniewnie Doktor, który mozolił się sam nad odwróceniem cielska.
– Czekaj no, kochany - powiedział Inżynier - jak to może być, żeby to bydlę uruchomiło agregat? Wszyscy spojrzeli na niego w osłupieniu.
– Rzeczywiście… - wybełkotał Fizyk. - No i co? - dodał głupkowato.
– Żebyśmy mieli tu popękać, musimy go odwrócić, mówię wam, że musimy! - wypalił Doktor. - Chodźcie wszyscy - nie, z tej strony. Tak! Nie brzydzić się! No, co tam?
– Czekaj - powiedział Inżynier. Wyszedł i wrócił po chwili ze stalowymi drągami, których używali do kopania tunelu. Wsunęli je, jak lewary, pod martwy kadłub i na komendę Doktora dźwignęli w górę. Cybernetyk zadrżał, kiedy dłoń, osunąwszy mu się po śliskiej stali, dotknęła nagiej skóry stworzenia. Z przeraźliwym plaśnięciem przewaliło się bezwładnie na bok. Odskoczyli. Ktoś krzyknął. Jak z gigantycznej, wydłużonej wrzecionowate ostrygi, wychylił się ze stulonych skrzydlate, grubych, pofałdowanych, mięsnych pochew dwuręki kadłubek, sunąc własnym ciężarem w dół, aż dotknął węzełkowatymi paluszkami podłogi. Był nie większy od dziecięcego popiersia, kiedy tak wisiał na rozciągających się błonach bladożółtych wiązadeł, kiwając się coraz wolniej i wolniej, aż zamarł. Doktor pierwszy odważył się podejść do niego, pochwycił koniec miękkiej, wieloprzegubowej kończyny i mały tors, żyłkowany blado, wyprężył się, ukazując płaską twarzyczkę, bezoką, z ziejącymi nozdrzami i czymś poszarpanym jak rozgryziony język, w miejscu gdzie u człowieka są usta.