– Myślę, że jesteśmy raczej - kiepsko uzbrojeni - bąknął z wahaniem.
– Dlaczego myślisz zaraz o walce?! - napadł na niego Chemik.
Przez chwilę milczeli, wypatrując okolicę.
– Idziemy dalej, co? - z ociąganiem odezwał się Cybernetyk.
– Oczywiście - odparł Koordynator. - O, drugi! Patrzcie!
Drugi rozwiany błysk, mknący daleko szybciej od tamtego, ciągnął esowatą linią wśród wzgórz, kilka razy zdawał się szybować całkiem nisko nad ziemią, a kiedy przez chwilę pędził prosto w ich kierunku, stracili go całkiem z oczu, dopiero gdy skręcił, znowu pojawiła się rozmazana, mgławo odświecająca tarcza błyskawicznego wirowania.
– Jakiś pojazd czy co… - mruknął Fizyk. Nie odwracając oczu od błysku, który, coraz mniejszy, gubił się już pośród falujących zagajników, dotknął ramienia Inżyniera.
– Skończyłem politechnikę na Ziemi - odparł Inżynier, jakby nie wiedzieć czemu nagle rozdrażniony. - W każdym razie… - dodał z wahaniem - tam jest w środku coś - wypukłego jak czop śmigła.
– Tak, w samym środku błyszczy coś bardzo mocno - przytaknął Koordynator. - Jak wielkie to może być, co o tym sądzisz?
– Jeżeli te drzewa na dole są tej samej wysokości, co tamte, w wąwozie… to co najmniej dziesięć metrów.
– Średnicy? Ja też tak myślę. Co najmniej dziesięć.
– Oba zniknęły tam - wskazał Doktor ostatnią, przesłaniającą dalszy widok, najwyższą linię wzgórz. - A więc i my tam pójdziemy - prawda?
Zaczął schodzić po stoku, wymachując pustymi rękami. Podążyli za nim.
– Musimy przygotować się do pierwszego kontaktu - powiedział Cybernetyk. To gryzł, to oblizywał wargi.
– Tego, co się stanie, nie potrafimy przewidzieć. Spokój, rozwaga, opanowanie - to jedyne dyrektywy, na jakie nas stać - powiedział Koordynator. - Ale może będzie lepiej, jeżeli zmienimy szyk. Jeden zwiadowca na przedzie - i jeden na końcu. I rozciągniemy się trochę bardziej.
– Czy mamy wystąpić otwarcie? Lepiej będzie chyba, jeżeli pierwej postaramy się możliwie dużo zobaczyć - nie zauważeni - szybko powiedział Fizyk.
– No… specjalnie kryć się nie należy, bo to zawsze wygląda podejrzanie. Ale rzeczywiście, im więcej zobaczymy, tym może to być dla nas korzystniejsze…
Rozważając kwestię taktyki, zeszli na dół i po kilkuset krokach dotarli do pierwszej zagadkowej linii.
Przypominała nieco ślad pojedynczego, starego, ziemskiego pługa - grunt był płytko przeorany, jakby skruszony i wyrzucony na obie strony bruzdy, nie szerszej od dwóch dłoni. Porosłe mchem, zaklęsłe smugi, na które natknęli się podczas pierwszej wyprawy, były podobnych wymiarów, ale zachodziła jedna, dość istotna różnica: tam otoczenie bruzdy było nagie, ona zaś sama - porośnięta mchem, tutaj zaś, na odwrót, poprzez jednolitą powłokę białawych porostów wiódł pas zmielonego, obnażonego gruntu.
– Dziwne - burknął Inżynier podnosząc się z klęczek. Wycierał powalane gliną palce o kombinezon.
– Wiecie co? - powiedział Doktor - myślę, że tamte - na północy - muszą być bardzo stare - nie używane od dłuższego czasu i dlatego zarósł je ten tutejszy, rajski mech…
– To możliwe - rzucił Fizyk - ale co to jest? Koło na pewno nie - ślad koła byłby zupełnie inny.
– Może jednak jakaś maszyna rolnicza? - podsunął Cybernetyk.
– I co, uprawiają grunt na dziesięciocentymetrowej szerokości?
Przekroczyli bruzdę i poszli dalej, na przełaj, ku innym. Szli właśnie poboczem leśnego zagajnika, który swym głuchym szumem utrudniał nawet prowadzenie rozmowy, gdy usłyszeli dobiegający z tyłu przenikliwy, żałosny świst. Odruchowo skoczyli za drzewa. Ukryci, dostrzegli górujący nad łąką pionowy, świetlisty wir, który pędził po prostej z szybkością kurierskiego pociągu. Jego obrzeże było ciemniejsze, a środek świecił mocno to fioletową, to pomarańczową barwą. Średnicę owego środka, wybrzuszonego soczewkowato na boki, ocenili na dwa do trzech metrów.
Ledwo migocący pojazd wyprzedził ich i znikł, ruszyli dalej w tę samą stronę. Zagajnik skończył się i szli teraz, z konieczności, szeroko odkrytym terenem, czując się dosyć niepewnie, nieustannie więc oglądali się za siebie - łańcuch wzgórz, połączonych płytkimi siodłami, był już całkiem blisko, kiedy znowu usłyszeli przeciągły świst, a z braku jakiegokolwiek ukrycia popadali na ziemię. Jakieś dwieście metrów od nich przeleciał wirujący dysk, tym razem z centralnym wybrzuszeniem barwy błękitnej jak niebo.
– Ten był chyba ze dwadzieścia metrów wysoki! - syknął z podnieceniem Inżynier. Podnieśli się z ziemi. Między nimi a wzgórzami rozpościerała się wcięta pośrodku kotlina, przepołowiona dziwnie kolorową smugą. Znalazłszy się całkiem blisko, dostrzegli strumyk o jasnym, piaszczystym dnie, przeświecającym spod wody. Oba jego brzegi mieniły się od barw; płynąca woda była obramowana pasem błękitnawej zieleni, na zewnątrz niego biegł pas bladego różu, a jeszcze dalej - iskrzyły się jak srebro wiotkie rośliny, przetykane gęsto dużymi jak ludzka głowa, puszystymi kulami - nad każdą wznosił się trójpłatowy kielich ogromnego kwiatu, białego jak śnieg. Zapatrzeni w tę niezwykłą tęczę, zwolnili kroku - kiedy dochodzili do puszystych kuł, naraz najbliższe białe „kwiaty” zadrgały i powoli uniosły się w powietrze. Wisiały chwilę drgającym stadkiem nad ich głowami, wydając słabe brzęczenie, a potem wzbiły się w górę, błysnęły w słońcu oślepiającą bielą rozwirowanych „kielichów” i odleciały, aby przysiąść w gąszczu jasnych kuł po drugiej stronie strumienia. Tam gdzie dochodziła do niego bruzda, brzegi łączył jak mostek łuk szklistej substancji, podziurawiony w regularnych odstępach okrągłymi otworami. Inżynier spróbował nogą wytrzymałości mostka i powoli przeszedł na drugą stronę - ledwo się tam znalazł, znowu trysnęły mu spod stóp chmary białych „kwiatów” i kołowały nad nim niespokojnie jak spłoszone stadko gołębi.
Zatrzymali się nad strumieniem, aby nabrać wody do manierki - oczywiście niepodobna było jej pić, a nie mogli przeprowadzić na miejscu analizy, potrzebna im była tylko próbka do późniejszych badań. Doktor zerwał jedną z małych roślinek, tworzących smugę różu - i wsadził ją sobie do dziurki od guzika, niczym kwiatek. Łodyżka cała była oblepiona przeświecającymi cięliście kuleczkami, których woń określił Doktor jako rozkoszną; choć nikt tego nie mówił, żal jakoś było rozstawać się z tym tak pięknym miejscem.
Połogi stok, którym podchodzili, zarastały szeleszczące pod stopami mchy.
– Tam coś jest, na szczycie! - wskazał nagle Koordynator. Na tle nieba poruszał się tam w jednym miejscu nieokreślony kształt - w oczy biły co chwila ćmiące błyski, kilkaset kroków od szczytu rozpoznali w owym przedmiocie rodzaj niskiej kopułki, która obracała się na osi. Boki jej pokrywały lustrzane sektory, odrzucając ku nim to promienie słońca, to odbicia fragmentów krajobrazu.
Idąc wzrokiem wzdłuż linii grzbietów, zauważyli drugi podobny twór, a raczej domyślili się jego obecności po regularnym błyskaniu i migotaniu. Iskrzących się punktów odkrywali coraz więcej - regularnie pojawiały się na szczytach, aż po kres horyzontu.
Z przełączki pod wierzchołkiem wzgórza mogli wreszcie zapuścić spojrzenie w głąb niewidocznego dotąd obszaru.
Łagodna pochyłość przechodziła w sfalowane pola, którymi szły długie szeregi spiczastych masztów. Najdalsze ginęły u stóp błękitnej konstrukcji, ledwo przecierającej się przez masyw powietrza. Nad bliższymi powietrze drżało wyraźnie pionowymi słupami, jak mocno rozgrzane. Pomiędzy szpalerami masztów wiły się dziesiątki bruzd, schodziły w pęki, rozwidlały, krzyżowały się i wiodły wszystkie w jedną stronę - ku wschodniej granicy widnokręgu. Tam bladą, rozmazaną mozaiką nieregularnych załamań, podwyższeń, iglic złotawych i srebrzystych rysowało się mrowie zabudowań, zlane dzięki znacznemu oddaleniu w mżącą niebieskawo masę. Nieboskłon był w owej stronie nieco ciemniejszy, a w niektórych miejscach uchodziły weń strugi mlecznej pary i rozpościerały się grzybiasto w cienką warstwę ni to mgły, ni to chmury, w której, kiedy natężyło się do ostateczności wzrok, pokazywały się i znikały drobne, czarne punkciki.
– Miasto… - szepnął Inżynier.
– Widziałem je - wtedy… - równie cicho powiedział Koordynator.
Zaczęli schodzić w dół. Pierwszy szereg masztów czy słupów przeciął im drogę u końca pochyłości.
Wychodziły z gruntu stożkowatą tuleją o czarnej jak smoła powierzchni. Jakieś trzy metry od ziemi kończyła się, dalej biegł słup na pół przezroczysty, z centralnym, przeświecającym jak z metalu trzpieniem, powietrze w górze drgało mocno i słychać było miarowy, głuchy syk.
– To jakieś śmigło? - powiedział na pół pytająco Fizyk.
Zrazu ostrożnie, potem coraz śmielej jęli dotykać stożkowej osady masztu. Nie poruszyło jej najlżejsze drżenie.
– Nie, tam nic nie wiruje - powiedział Inżynier - nie czuć żadnego ciągu powietrza. To jakiś emitor czy co…
Posuwali się dalej, terenem o łagodnych, płytkich fałdach. Miasto stracili już dawno z oczu, ale nie mogli zbłądzić - nie tylko długie szpalery słupów, ale i liczne bruzdy wśród pól wskazywały kierunek. Od czasu do czasu przemykał w jedną lub drugą stronę świetliście wirujący kłąb, ale zawsze w tak znacznym oddaleniu, że nie próbowali się nawet kryć.