Przed nimi zaciemniał oliwkowożółtą plamą zagajnik. Zrazu chcieli go wyminąć, jak to czyniła linia masztów, że jednak rozpościerał się daleko na obie strony i okrążając go, nałożyliby zbyt wiele drogi, zdecydowali się iść na przełaj przez gąszcz.
Otoczyły ich oddychające drzewa. Zeschłe, pęcherzykowate liście, o powierzchni skrzypiącej nieprzyjemnie pod podeszwami przy każdym kroku, pokrywały ziemię porosłą rurkowatymi roślinkami i białawym mchem. Tu i ówdzie spomiędzy grubych korzeni wysuwały się pyszczki bladych, mięsistych kwiatów o sterczących ze środka, jak szydła, kolcach. Po grubej skórze pni ściekały kropelki aromatycznej żywicy. Idący przodem Inżynier zwolnił naraz i powiedział niechętnie:
– U licha - nie trzeba było tędy iść.
Pośród drzew otwierał się głęboki wykrot, gliniaste ściany pokryte były festonami długich, wężowych porostów. Weszli zbyt daleko, żeby teraz zawracać, zesunęli się więc po ścianie, wymoszczonej gibkimi lianami, na dno, którym ciurkała drobna nić wody. Przeciwległy stok był zbyt stromy, poszli więc dnem wykrotu, wypatrując miejsca, w którym dałoby się wspiąć na górę. Uszli tak ze sto kroków. Zapadlina rozszerzała się, jej brzegi obniżały, zrobiło się nieco jaśniej.
– Co to? - powiedział naraz Inżynier i urwał. Powiew przyniósł mdły, słodkawy czad. Zatrzymali się. Raz obsypywała ich ulewa słonecznych cętek, raz mrok pogłębiał się, wysoko szumiało głuchymi falami oddechu sklepienie drzew.
– Tam coś jest - szepnął Inżynier. Mogli już wejść na drugi brzeg wykrotu, spłaszczony i niski, ale, trzymając się blisko, lekko pochyleni do przodu, postępowali dalej ku ścianie zarośli, przez które chwilami, kiedy powiew tworzył w niej drobne szpary, prześwitywała jakaś wydłużona, blada masa. Grunt stawał się grząski, mlaskał pod stopami. Nie zważali na to. Roztrącone łodygi, okryte groniastymi naroślami, ukazały polankę, zalaną słońcem, drzewa cofały się i schodziły na powrót w głębi, rozdzielone tylko wąską przecinką, z której wybiegała na polankę pojedyncza bruzda. Kończyła się u prostokątnego rowu, otoczonego wyrzuconą gliną - jak wkopani stali w brzeżnym gąszczu, wijące się wolno łodygi z szeleszczącym odgłosem szorowały po ich kombinezonach, groniastymi wypustkami dotykały leniwie stóp i jak gdyby niechętnie cofały się. Stali i patrzyli.
Spiętrzony nad brzegiem rowu woskowy wał wydał im się w pierwszej chwili jednolitą, nabrzękłą bryłą. Straszna woń ledwo pozwalała oddychać. Wzrok z trudnością oddzielał od siebie pojedyncze kształty, w miarę jak je rozpoznawał. Niektóre leżały garbami do góry, inne na boku, spomiędzy stulenia mięśni piersiowych wysuwały się wątłe, blade torsy o odwróconych, wklinowanych między inne twarzyczkach, wielkie kadłuby, stłoczone, zgniecione, przemieszane z chudymi rączkami o węzełkowatych palcach - pełno ich zwisało bezwładnie wzdłuż opuchłych boków - pokrywały żółte zacieki.
Uchwyt rąk Doktora na ramionach stojących przy nim ludzi był tak silny, że krzyknęliby, gdyby go poczuli.
Pomału zrobili kilka kroków naprzód.
Zwarci ramionami, zbliżali się coraz bardziej, z oczami wbitymi w to, co wypełniało wykop. Był wielki.
Grube krople wodnistej cieczy, lśniącej w słonecznych cętkach, ściekały po woskowatych grzbietach, po bokach, gromadziły się w zaklęsłych twarzach bez oczu, wydawało im się, że słyszą odgłos, z jakim krople miarowo padają w dół.
Daleki, nadciągający świst sprężył ich mięśnie. W mgnieniu oka rzucili się ku zaroślom, rozdarli ich ścianę, popadali na ziemię, ręce same chwytały kolby eżektorów. Łodygi chwiały się jeszcze przed nimi, kiedy pionowy krąg słabo zaświecił mielonym powietrzem między przeciwległymi drzewami i wtoczył się na polankę.
Kilkanaście kroków przed rowem zwolnił, ale jego świst wzmógł się jeszcze bardziej, zawrotnie rozcinane powietrze świegotało, okrążył rów, zbliżył się do niego, naraz glina buchnęła w górę, rudawy obłok niemal do połowy zakrył świetlistą tarczę, grad okruchów sypał się na zarośla, na nich, przywartych do ziemi, dał się słyszeć tępy, ohydny odgłos, jakby gigantyczna ostroga darła zwał mokrego płótna, wirująca tarcza była już u drugiego końca polanki, znowu się zbliżała, przez moment zatrzymała się w miejscu, jej drżący pion kierował się leniwie to w prawo, to w lewo, jakby nacelowany, nagle przyspieszyła i druga strona rowu okryła się chmurą wyrzucanej z jazgotem gliny. Krąg brzęczał, dygotał w miejscu, zdawał się rozdymać, dostrzegli lustrzane kopułki z obu jego stron, odbijały się w nich pomniejszone drzewa i zarośla, wewnątrz poruszało się coś, niedźwiedziowaty cień, ostro wibrujący dźwięk osłabł nagle i krąg pomknął tą samą bruzdą, którą przybył.
Na polance wznosił się teraz wypukły wał świeżej gliny, obwiedziony po brzegach głęboką prawie na metr bruzdą.
Doktor pierwszy spojrzał w oczy innym. Podnieśli się wolno, machinalnie otrząsali strzępy roślin i pajęczaste nitki z kombinezonów. Potem, jakby się zmówili, zaczęli wracać tą samą drogą, którą przyszli. Pozostawili już daleko wykrot, drzewa i szeregi masztów i dochodzili do połowy stoku, nad którym migotała lustrzana kopułka, kiedy Inżynier powiedział:
– A może to jednak tylko zwierzęta?
– A czym my jesteśmy? - tym samym tonem, jak echo, powiedział Doktor.
– Nie, ja myślę…
– Czy widzieliście, kto siedział w tym wirującym kole?
– Nie widziałem w ogóle, żeby tam ktoś był - powiedział Fizyk.
– Był. A jakże. To w środku - to jakby gondola. Powierzchnia polerowana, ale przepuszcza trochę światła. Widziałeś? - zwrócił się Koordynator do Doktora..
– Widziałem. Ale nie jestem pewien, to znaczy…
– To znaczy - wolisz nie być pewny?
– Tak.
Podchodzili dalej. W milczeniu minęli łańcuch najwyższych wzgórz, już po drugiej stronie, nad strumieniem, na widok zbliżających się od następnego zagajnika świetlistych tarcz przypadli do ziemi.
– Kombinezony mają dobrą barwę - powiedział Chemik, kiedy wstali i ruszyli dalej.
– A jednak to dziwne, że nas dotąd nie dostrzegli - rzucił Inżynier.
Koordynator, który milczał do tej chwili, zatrzymał się nagle.
– Dolny przewód RA jest nie uszkodzony, prawda, Henryku?
– Tak, jest cały. O co ci chodzi?
– Stos ma rezerwę. Można by spuścić trochę roztworu.
– Nawet dwadzieścia litrów! - powiedział Inżynier i twarz pojaśniała mu w złym uśmiechu.
– Nie rozumiem? - wtrącił Doktor.
– Oni chcą spuścić roztwór wzbogaconego uranu, żeby naładować miotacz - wyjaśnił Fizyk.
– Uran?! Doktor zbladł.
– Nie myślicie chyba…
– Nic nie myślimy - odparł Koordynator. - Od chwili kiedy t o zobaczyłem, przestałem w ogóle myśleć. Myśleć będziemy potem. Teraz…
– Uwaga! - krzyknął Chemik.
Świetlisty krąg minął ich, malał już, kiedy zwolnił i zataczając wielki łuk, począł się zbliżać. Pięć luf podniosło się u ziemi, drobnych jak dziecinne pistoleciki wobec ogromu, który swoim migotaniem przesłonił pół nieba. Naraz znieruchomiał, brzęczenie spotężniało, potem osłabło, coś wirowało coraz wolniej, oczom ich ukazał się znienacka rozłożysty wielokąt, ażurowa konstrukcja, która poczęła się chylić na bok, jakby miała upaść, ale podparły ją dwa skośnie wystrzelające ramiona. Z centralnej gondoli, która utraciła lustrzany blask, wylazło coś niewielkiego, kosmatego, ciemnego i przebierając błyskawicznie odnóżami, połączonymi fałdzistą błoną, zesunęło się po skośnej, podziurawionej listwie, skoczyło na ziemię i przywierając do niej płasko, popełzło prosto w kierunku ludzi.
Niemal jednocześnie cała gondola otwarła się na wszystkie strony naraz, jak poziomy kielich kwiatu, i wielki, błyszczący kadłub spłynął na dół na czymś, co, zrazu owalne i grube, momentalnie ścieńczało i znikło.
Wtedy wielki stwór, który opuścił gondolę, wyprostował się powoli na całą wysokość. Poznali go, chociaż był dziwnie zmieniony - pokryty lśniącą jak srebro substancją, która otaczała go spiralnym nawojem od dołu do góry, gdzie w obramionym czarno wylocie ukazała się mała, płaska twarz.
Kosmate zwierzę, które pierwsze wyskoczyło ze znieruchomiałego kręgu, pełzło ku nim zwinnie i szybko, nie odrywając się od ziemi. Teraz dopiero zauważyli, że wlokło za sobą coś, co wyglądało jak bardzo wielki, łopatowato rozpłaszczony ogon.
– Strzelam - powiedział niegłośno Inżynier. Przyciskał twarz do kolby.
– Nie! - krzyknął Doktor.
– Czekaj - chciał powiedzieć Koordynator, lecz Inżynier puścił już serię. Mierzył w pełznące stworzenie i chybił, lot elektrycznego ładunku był niewidoczny, usłyszeli tylko słabe syknięcie. Inżynier puścił cyngiel, nie zdejmując zeń palca. Lśniący srebrem stwór nie ruszał się z miejsca. Naraz zrobił coś - i świsnął. Tak im się wydało.