Выбрать главу

To, co pełzło, momentalnie oderwało się od ziemi i jednym skokiem przebyło chyba z pięć metrów - lądując, zebrało się jakby w kulę, nastroszyło, dziwacznie spęczniało, łopatowaty ogon rozsunął się, stanął pionowo, rozpostarł w górę i na boki, w jego wklęsłej jak muszla powierzchni coś zabłysło blado i popłynęło ku nim, jakby niesione wiatrem.

– Ognia!! - ryknął Koordynator.

Nie większa od orzecha płomienista kula falowała łagodnie w powietrzu, zbaczała to w jedną, to w drugą stronę, ale parła wciąż bliżej - już słyszeli jej posykiwanie, jak kropli wody, tańczącej na rozpalonej blasze. Wszyscy naraz zaczęli strzelać.

Wielokrotnie rażone, stworzonko upadło, kurcząc się, wachlarzowaty ogon nakrył je całkiem, niemal jednocześnie ognisty orzech zaczął spływać z wiatrem w bok, jakby utracił nagle sterowność, minął ich w odległości kilkunastu kroków i stracili go z oczu.

Srebrny olbrzym wyprostował się jeszcze bardziej, pojawiło się nad nim coś cienkiego i jął unosić się po tym ku otwartej gondoli - wszyscy usłyszeli trzask, z jakim trafiły go serie.

Złamał się wpół i głucho wyrżnął w ziemię.

Wstali i pobiegli ku niemu.

– Uwaga! - krzyknął jeszcze raz Chemik.

Dwa lśniące kręgi wynurzyły się spod lasu i rwały ku wzgórzom. Przypadli w zagłębieniu, gotowi na wszystko, i stało się coś dziwnego - oba kręgi, nie zwolniwszy nawet, pomknęły dalej, aż znikły za grzbietami wzgórz.

Kilka sekund później rozległ się przytłumiony huk, odwrócili się, dobiegł z zagajnika oddychających drzew, który mieli za plecami. Rozłupane w połowie, jedno z najbliższych drzew zwaliło się, buchając kłębami pary w łomocie konarów.

– Szybko! Szybko! - krzyknął Koordynator. Podbiegł do kosmatego zwierzątka, którego łapki wystawały spod przykrywy mięsistego nagiego ogona, i celując w nie opuszczoną lufą, zwęglił je ciągłym ogniem w kilkanaście sekund, potem butem rozrzucił szczątki i wdeptał je w grunt. Inżynier i Fizyk stali pod ażurowym wielokątem, wspartym na skośnych łapach, przed srebrną bryłą - Inżynier dotknął jej garbu, wypuczonego i jak gdyby rosnącego powoli.

– Nie możemy go tak zostawić! - krzyknął Koordynator. Podbiegł do nich. Był bardzo blady.

– Nie spopielisz takiej masy - mruknął Inżynier.

– Zobaczymy! - odpowiedział przez zęby Koordynator i strzelił z dwu kroków. Powietrze drżało wokół lufy. Srebrny kadłub pokrył się momentalnie czarniawymi plamami, sadza zawirowała w powietrzu, rozszedł się okropny swąd palonego mięsa, zabulgotało. Chemik patrzał na to chwilę ze zbielałą twarzą, nagle odwrócił się i odbiegł od nich. Cybernetyk poszedł za nim. Gdy broń Koordynatora wyładowała się, milcząc, wyciągnął rękę po eżektor Inżyniera.

Sczerniała tusza zapadła się, rozpłaszczała, krążył nad nią dym, unosiły się płaty kopciu, odgłos kipienia zmienił się w poskrzypywanie jakby drewna ogarniętego płomieniami, a Koordynator wciąż naciskał drętwiejącym palcem spust, aż szczątki rozpadły się w bezkształtne popielisko. Unosząc w górę eżektor, skoczył w nie nogami i zaczął rozrzucać.

– Pomóżcie mi! - krzyknął chrapliwie.

– Nie mogę - jęknął Chemik. Stał z zamkniętymi oczami, na czole perlił mu się pot - obiema rękami chwycił się za gardło, jak gdyby chciał je zdusić. Doktor zacisnął zęby, aż zgrzytnęły, i stoczył w gorący żużel za Koordynatorem, który krzyknął:

– A myślisz, że ja mogę!!

Doktor, nie patrząc pod nogi, deptał i deptał. Śmiesznie musieli wyglądać, podskakując tak w miejscu. Wgniatali nie dopalone grudki w ziemię, wciskali w nią popiół, potem zgarniali ziemię z otoczenia, używając do tego kolb, aż przysypali ostatnie ślady.

– W czym jesteśmy lepsi od nich? - spytał Doktor, kiedy zatrzymali się na chwilę, zlani potem, ciężko dysząc.

– On nas zaatakował - burknął Inżynier, z wściekłością i obrzydzeniem wycierając ślady kopciu z łoża eżektora.

– Chodźcie tu! Już po wszystkim! - krzyknął Koordynator. Tamci zbliżali się wolno. W powietrzu unosiła się dojmująca woń spalenizny, trawiaste porosty zwęgliły się w szerokim promieniu.

– A co z tym? - spytał Cybernetyk, wskazując na ażurową konstrukcję.

Wznosiła się nad nimi na wysokość czterech piętę.

– Spróbujemy uruchomić - mruknął Koordynator. Inżynierowi rozszerzyły się oczy.

– Myślisz?

– Uwaga! - krzyknął Doktor.

Jeden za drugim, trzy świetliste kręgi pojawiły się na tle zagajnika. Odbiegli na kilka kroków i padli na ziemię. Koordynator sprawdził stan ładownicy i czekał z łokciami wpartymi szeroko w szorstki mech. Kręgi minęły ich i potoczyły się dalej.

– Pójdziesz ze mną? - spytał Koordynator, wskazując Inżynierowi ruchem głowy wiszącą cztery metry nad ziemią gondolę.

Ten bez słowa podbiegł do konstrukcji, oburącz chwycił się wspornika wciskając palce w otwory i szybko polazł w górę. Koordynator wspinał się za nim. Inżynier pierwszy znalazł się pod gondolą, poruszył jeden z dolnych występów, coś tam robił, słychać było, jak metal szczęka o metal, nagle podźwignął się i znikł w środku. Wysunęła się jego ręka, Koordynator chwycił ją i obaj znaleźli się na górze. Przez dłuższą chwilę nie działo się nic, potem pięć rozcapierzonych płatów gondoli zamknęło się wolno bez wydania najsłabszego głosu - ludzie w dole mimo woli drgnęli i odstąpili w tył.

– Co to była za ogniowa kulka? - spytał Doktor Fizyka. Obaj patrzyli w górę. W gondoli poruszały się niewyraźne cienie, zamglone, jakby złożone we dwoje.

– Wyglądała na mały piorun kulisty - z wahaniem powiedział Fizyk.

– Ależ wypuściło ją to zwierzę!

– Tak, widziałem. Może to jakieś tutejsze elektryczne - uważaj!

Ażurowy wielokąt drgnął nagle i brzęknął, okręcając się wokół swej pionowej osi. Omal nie upadł, bo wspierające go z boku łapy rozsunęły się bezradnie. W ostatniej chwili, kiedy pochylił się groźnie, znowu coś brzękło, tym razem ostrym wysokim tonem, cała konstrukcja roztopiła się w migotliwym wirowaniu i słaby powiew owionął patrzących. Krąg wirował to szybciej, to wolniej, ale nie ruszał z miejsca. Rozryczał się, jak motor wielkiego samolotu, kombinezony stojących opodal załopotały w nierównych podmuchach, cofnęli się jeszcze dalej, jedna, potem druga wspierająca łapa uniosła się i znikła w świetlistym wirze. Naraz jak wystrzelony z procy, wielki krąg pognał bruzdą, wyskoczył z niej i zwolnił raptownie. Rył i wyrzucał ziemię, rycząc przeraźliwie, choć posuwał się wolno. Kiedy w pewnej chwili na powrót wskoczył w bruzdę, pomknął nią zawrotnie i w kilkanaście sekund zmalał do drżącego światełka na stoku pod lasem.

Wracając, jeszcze raz wypadł z przetorowanej bruzdy i znowu pełzł leniwie, jakby z wysiłkiem, otoczony u podstawy chmurką wyrzucanej w powietrze, mielonej ziemi.

Zabrzęczało, z świetlistego wichru wyłonił się cienki ażur konstrukcji, gondola otwarła się i Koordynator, wychylony, zawołał:

– Chodźcie na górę!

– Co! - zdumiał się Chemik, ale Doktor pojął już.

– Pojedziemy tym.

– Zmieścimy się wszyscy? - pytał Cybernetyk. Trzymał się metalowego wspornika. Doktor piął się już w górę.

– Jakoś się pomieścimy, chodźcie!

Kilka kręgów przemknęło pod zagajnikiem, ale żaden nie zdawał się zwracać na nich uwagi. W gondoli było bardzo ciasno, czterej jeszcze by się jakoś usadowili, ale dla sześciu nie było miejsca - dwaj musieli położyć się płasko na zaklęsłym dnie. Znany, gorzkawy zapach nieprzyjemnie załechtał nozdrza, uświadomili sobie naraz wszystko, co zaszło, ich ożywienie prysło. Doktor i Chemik położyli się - nie widzieli teraz nic. Mieli pod sobą łódkowato sczepione, podłużne płyty, nad ich głowami rozległo się przenikliwe brzęczenie i poczuli, że pojazd rusza. Niemal natychmiast płyty, na których leżeli, stały się prawie całkiem przezroczyste i zobaczyli z wysokości dwu pięter równinę, jakby płynęli nad nią balonem. Dokoła jazgotało, Koordynator porozumiewał się gorączkowo z Inżynierem, obaj musieli przyjąć nienaturalne, bardzo męczące pozycje przy płetwiastym wyniesieniu w przedzie gondoli, aby zawiadywać jej ruchami. Co kilka minut jeden zastępował drugiego, odbywało się to w największym tłoku, Fizyk i Cybernetyk musieli wtedy prawie kłaść się na leżących u samego spodu.

– Jak to działa? - spytał Chemik Inżyniera, który, wprowadziwszy obie ręce w głębokie otwory płetwiastego wypuklenia, utrzymywał pojazd na prostej. Poruszali się szybko, sunąc bruzdą, wyoraną wśród pól, Z gondoli nie było w ogóle widać wirowania - można było sądzić, że płynie powietrzem.

– Pojęcia nie mam - stęknął Inżynier. - Bierze mnie kurcz, teraz ty! - usunął się i jak mógł, zrobił miejsce Koordynatorowi.

Olbrzymi, huczący wokół nich krąg zachwiał się, wyskoczył z bruzdy, gwałtownie przyhamował i zaczął ostro zakręcać. Koordynator przemocą wtłaczał ręce w otwory sterującego urządzenia, po chwili wyprowadził gigantycznego bąka z zakrętu i udało mu się wskoczyć w bruzdę. Pomknęli szybciej.