– Stań w rozkroku, ręce na kolana, tak będzie ci lepiej.
– Moim marzeniem było występować w cyrku. Zawsze! - zapewnił go Chemik i pochylił się. Koordynator postawił mu stopę na ramieniu, wspiął się, uniósł i, przywierając do ściany, czubkami palców dosięgną! maczugowato zgrubiałej u końca, niklowej dźwigni.
Pociągnął, potem szarpnął, nareszcie zawisł na niej. Wtedy poddała się z chrzęstem, jakby zamkowy mechanizm pełen był miałkiego szkła. Zrobiła ćwierć obrotu i stanęła.
– Czy ciągniesz w dobrą stronę? - spytał Doktor, który świecił z dołu latarką. - Rakieta leży.
– Uwzględniłem to.
– Nie możesz już mocniej?
Koordynator nie odpowiedział. Wisiał na płask przy ścianie, uczepiony jedną ręką dźwigni. Powoli spróbował dołączyć drugą rękę. Było to bardzo trudne, ale w końcu mu się udało. Wisząc teraz jak na trapezie, podkurczył nogi, aby nie kopnąć skulonego pod nim Chemika, i targnął kilka razy, unosząc się na ramionach i opuszczając, całym ciężarem ciała, aż stęknął, uderzając z rozmachu torsem o ścianę.
Za trzecim czy czwartym razem dźwignia poddała. się trochę. Brakowało jeszcze z pięć centymetrów do końca jej drogi. Koordynator zebrał siły i raz jeszcze rzucił sobą w dół.
Dźwignia z piekielnym zgrzytnięciem stuknęła w zapadkę. Rygiel wewnętrzny był odsunięty.
– Poszło jak po maśle - cieszył się Fizyk.
Inżynier milczał. Wiedział swoje. Zabrali się teraz do otwierania klapy, co było zadaniem trudniejszym. Inżynier spróbował uruchomić ją, naciskając rękojeść hydraulicznego urządzenia, ale wiedział z góry, że nic z tego nie będzie. Rury popękały w wielu miejscach i cały płyn wyciekł. Ręczna korba zaświeciła nad nimi swoim kółkiem jak aureola, kiedy Doktor skierował latarkę do góry. Jak na ich możliwości gimnastyczne, było za wysoko - ponad cztery metry.
Zaczęło się znoszenie ze wszystkich pomieszczeń połamanych aparatów, poduszek, książek - szczególnie przydatna okazała się biblioteka, a w niej - atlasy gwiazdowe nieba, bardzo wielkie i grube.
Budowali z nich piramidę, jak z cegieł. Wzniesienie dwumetrowego stosu zabrało niemal godzinę. Raz część obsunęła się i odtąd zaczęli pracować systematycznie - pod komendą Inżyniera.
– Praca fizyczna to jednak okropność! - dyszał Doktor. Latarka tkwiła wciśnięta w szczelinę klimatyzatora i oświetlała im drogę, gdy biegli do biblioteki i wracali, objuczeni książkami.
– Nigdy nie wyobrażałem sobie, że tak prymitywne warunki mogą panować w podróżach do gwiazd - sapał Doktor. On jeden jeszcze mówił. Na koniec Koordynator, podtrzymywany przez towarzyszy, wlazł ostrożnie na wzniesioną piramidę i dotknął palcami korby.
– Mało - powiedział. - Brakuje mi pięć centymetrów. Nie mogę podskoczyć, bo mi się wszystko rozjedzie.
– Właśnie mam tu Teorię lotów szybkich - powiedział Doktor, ważąc w ręku zwalisty tom. - Myślę, że będzie w sam raz.
Koordynator wczepił się w korbę. Świecili mu latarką. Jego cień łopotał na białej powierzchni plastyku wyściełającego to, co teraz było stropem. Naraz góra książek poruszyła się.
– Uwaga - syknął Fizyk.
– Nie mam się o co oprzeć - wyrzucił przez zduszone gardło Koordynator. - Trzymajcie tam - wszyscy diabli!! - warknął. Korba wymknęła mu się z rąk, przez moment ważył się na górze, w końcu chwycił równowagę. Nikt już nie patrzał w górę - splótłszy się rękami, napierali ze wszystkich stron na chwiejną budowlę z książek, żeby się nie rozsunęła.
– Tylko nie klnij - jak raz zaczniemy, nie będzie końca - przestrzegł z dołu Doktor. Koordynator ponownie ujął korbę. Naraz rozległ się przeciągły zgrzyt, po którym nastąpił głuchy szum osuwających się tomów. Koordynator wisiał nad nimi w powietrzu, ale korba, której się uczepił, wykonała pełny obrót.
– I tak dalej, jeszcze jedenaście razy - powiedział lądując na książkowym pobojowisku.
Po dwu godzinach klapa została pokonana. Kiedy zaczęła się otwierać, wydali chóralny okrzyk triumfu.
Otwierając się zawisła w połowie wysokości korytarza i utworzyła jakby poziomy pomost, po którym można było wejść do śluzy bez większych trudności.
Skafandry w płaskiej szafie ściennej znaleźli nienaruszone. Szafa leżała teraz poziomo. Stąpali po jej drzwiach.
– Wychodzimy wszyscy czy jak? - spytał Chemik.
– Najpierw spróbujemy otworzyć właz…
Był zagłuszony - jak gdyby stanowił litą całość z korpusem. Dźwignie nie dawały się ruszyć, ramię przy ramieniu parli w sześciu, potem próbowali rozruszać gwinty, więc miotali się na przemian to w jedną, to w drugą stronę - ani drgnęły.
– Okazuje się, że dolecieć, to nic - najtrudniej jest czasem wysiąść - zakonkludował Doktor.
– Pogratulować humorku - mruknął przez zęby Inżynier. Pot lał mu się na oczy. Usiedli na drzwiach ściennej szafki.
– Jestem głodny - wyznał w ogólnym milczeniu Cybernetyk.
– Wobec tego trzeba coś zjeść - oświadczył Fizyk i zaofiarował się, że pójdzie do magazynu.
– Raczej do kuchni. W chłodni może coś…
– Sam nie dam rady. Trzeba przerzucić z pół tony szmelcu, żeby się dostać do zapasów. Kto na ochotnika?
Doktor był pierwszy, Chemik wstał z pewnym ociąganiem. Gdy głowy ich znikły za brzegiem odchylonej klapy, a ostatni brzask latarki, którą zabrali, zgasł, Koordynator powiedział przyciszonym głosem:
– Wolałem nie mówić. Orientujecie się mniej więcej w sytuacji?
– Tak - powiedział Inżynier w czarny mrok przed sobą. Dotknął wyciągniętą ręką stopy Koordynatora i nie cofnął palców. Potrzebował tego dotknięcia.
– Myślisz, że klapy nie da się przeciąć?
– Czym? - spytał Inżynier.
– Palnikiem elektrycznym albo gazowym. Mamy autogen i…
– Słyszałeś o autogenie, który by przeciął ćwierć metra ceramitu? Człowieku!
Milczeli. Z głębi statku, jak z żelaznych podziemi, dochodził głuchy hałas.
– Więc co? Co?! - powiedział ze zdenerwowaniem Cybernetyk. Słyszeli skrzypnięcie jego stawów. Wstał.
– Siadaj - łagodnie, ale stanowczo powiedział Koordynator.
– Myślicie, że… klapa stopiła się z pancerzem?
– Niekoniecznie - odparł Inżynier. - Czy wiesz w ogóle, co się stało?
– Dokładnie nie. Trafiliśmy z kosmiczną szybkością w atmosferą tam, gdzie nie miało jej być. Dlaczego? Automat nie mógł się pomylić.
– Automat się nie pomylił. Myśmy się pomylili - powiedział Koordynator. - Zapomnieliśmy o poprawce na ogon.
– Na jaki ogon? Go ty mówisz?
– Na gazowy ogon, który rozciąga za sobą każda planeta posiadająca atmosferę, w kierunku przeciwnym do jej ruchu. Nie wiesz o tym?
– A tak, tak. Wpadliśmy w ten ogon? Ale on musi być szalenie rozrzedzony.
– Dziesięć do minus szóstej - odparł Koordynator - albo coś koło tego, ale mieliśmy ponad siedemdziesiąt kilometrów na sekundę, kochany. Przyhamowało nas jak mur - to był ten pierwszy wstrząs, pamiętacie?
– Tak - podjął Inżynier - a kiedyśmy weszli w stratosferę, mieliśmy jeszcze dziesięć albo i dwanaście. Powinna się była w ogóle rozlecieć, dziwne, że wytrzymała.
– Rakieta?
– Obliczona jest na dwudziestokrotne przeciążenie, a zanim ekran pękł, na własne oczy widziałem, jak strzałka wyskoczyła ze skali. Skala ma rezerwę do trzydziestu.
– A my?
– Co my?
– Jak mogliśmy wytrzymać - chcesz powiedzieć, że trwała deceleracja wyniosła trzydzieści g?
– Nie trwała. W szczytach na pewno. Przecież hamownice dały wszystko. Dlatego przyszło do pulsacji.
– Ale automaty wyrównały i gdyby nie sprężarki… - powiedział z odcieniem przekory w głosie Cybernetyk. Urwał, w głębi statku coś potoczyło się z brzękiem, jakby żelazne koła po blasze. Ucichło.
– Co chcesz od sprężarek? - powiedział Inżynier. - Jak pójdziemy do maszynowni, to pokażę ci, że zrobiły pięć razy więcej, niż mogły. To przecież tylko agregaty pomocnicze. Najpierw rozchwiało im łożyska, a jak przyszła pulsacja…
– Myślisz, że rezonans?
– Rezonans swoją drogą. Właściwie powinniśmy się byli rozsmarować na przestrzeni paru kilometrów, jak ten frachtowiec na Neptunie - wiesz? Sam się przekonasz, jak zobaczysz maszynownię. Mogę ci, z góry powiedzieć, co tam jest.
– Wcale nie palę się, żeby zobaczyć maszynownię. Co u licha, czemu oni tak długo nie wracają? Ciemno, aż oczy bolą.
– Światło będziemy mieli, nie bój się - powiedział Inżynier.
Wciąż, jakby niechcący, trzymał końce palców oparte o stopę Koordynatora, który nie ruszał się i milczał.
– A do maszynowni pójdziemy tak, z nudów. Co innego będziemy mieli do roboty?
– Na serio myślisz, że się stąd nie wydostaniemy?
– Nie, żartuję. Lubię takie żarty.
– Przestań - odezwał się Koordynator. - Po pierwsze, jest rezerwowy właz.