Выбрать главу

Wsiadł do łazika i spytał Koordynatora, który obchodził wóz z drugiej strony, aby dostać się na swoje miejsce:

– A co ty powiesz?

– Że musimy jechać dalej- odparł Koordynator i ujął kierownicę.

VII

Zapadał zmierzch. Ominęli wielkim łukiem pochylnię - nie była, jak sądzili, tworem architektonicznym, ale najdalszym, rozpłaszczonym na równinie wybiegiem rzeki magmatycznej, której całość ogarnęli dopiero teraz. Schodziła po zboczach z górnego piętra doliny, zakrzepła w dziesiątki potrzaskanych zerw i kaskad. Pełną garbów powłoką jakby metalicznego żużlu okrywała niższe połacie stoku, tylko w górze, gdzie stromizna stawała się gwałtowna, wysterczały z tego martwego potopu nagie skalne żebra.

Z przeciwnej strony zaciskał kilkusetmetrowy przesmyk o wyschłym, gliniastym dnie, pokrytym zygzakami pęknięć, wał górskiego łańcucha uchodzący w chmury. Okrywał go, o ile można to było dostrzec poprzez okna obłoków, czarniawy kożuch roślinności. W ołowianym świetle wieczoru skrzepła rzeka, zapewne pozostałość wulkanicznej erupcji, z lśniącymi czołami znieruchomiałych fal, wyglądała jak wielki lodowiec.

Dolina była daleko rozleglejsza, aniżeli można było przypuszczać, patrząc na nią z wysoka - za przesmykiem otwarło się jej boczne rozgałęzienie, wiodło płasko wzdłuż bochnowatych występów magmy, po prawej grunt występował tarasowatymi pochyłościami w górę, prawie nagi, wałęsały się tam pojedyncze, szare obłoczki. Jeszcze wyżej, przed nimi, w głębi górnego kotła, co jakiś czas odzywał się przesłonięty teraz skalnym progiem gejzer, a wtedy przeciągły, głuchy szum wypełniał całą dolinę.

Otoczenie traciło z wolna barwy, kształty niewyraźniały, jakby zatapiała je woda. W oddali rysowały się przed łazikiem rudymi załamaniami ni to mury, ni to skalne stoki, ich gmatwaninę przyprószał delikatny brzask, jakby od promieni zachodzącego słońca - chociaż było zakryte chmurami.

Bliżej, po obu stronach coraz bardziej rozszerzającego się przesmyku, stały regularnym dwuszeregiem ciemne, matzugowate ogromy, podobne do nadzwyczaj wysokich i wąskich balonów. Wjechali między pierwsze w zmroku, pogłębionym przez cień wielkich budowli. Koordynator włączył światła i poza potrójną smugą reflektorów zrobiło się od razu ciemno, jakby nagle zapadła noc.

Koła przetaczały się po ławicach zastygłego żużlu, jego okruchy potrzaskiwały jak szkło, światła wędrowały w półmroku, ściany zbiorników czy balonów zapalały się rtęciowym blaskiem, liźnięte reflektorami, ostatni ślad gliny znikł, jechali powierzchnią zakrzepłej jak lawa masy, łagodnie wybrzuszoną, w zaklęśnięciach stały czarne, płytkie kałuże, rozpryskujące się z hałasem pod kołami. Na tle chmur rysowała się cienka jak pajęczyna, czarna konstrukcja ganku, który napowietrznie łączył dwie, odległe chyba o sto metrów, maczugowate budowle, w reflektorach zajaśniało kilka machin, zwalonych na boki. Odsłaniały wypukłe dna pokryte otworami, widniały w nich zęby, z których zwisały jakieś zetlałe wiechcie. Zatrzymali się, by stwierdzić, że machiny dawno już porzucono - płyty metalu przeżarła rdza.

W powietrzu było coraz więcej wilgoci, spomiędzy baloniastych kolosów wypływały podmuchy nasycone mdłym odorem i wonią spalenizny. Koordynator zmniejszył szybkość i skręcił do podnóża najbliższej maczugi. Podjeżdżali ku niej gładką, gdzieniegdzie wykruszoną z boków płytą, ujętą z dwu stron skośnymi płaszczyznami opatrzonymi systemem wrębów, spód budowli zamajaczył na wprost długą, czarną jak smoła linią, która coraz bardziej rozszerzała się, rosła, stawała się wejściem. Ulatująca w górę znad tego wejścia, wysklepiona cylindrycznie ściana gubiła się na wysokości, niepodobna już było objąć całego jej ogromu wzrokiem. Nad czarnym rozziewem, wiodącym do niewidzialnej głębi, wysuwał się grzybiasty okap, sfałdowany i obwisły, jak gdyby budowniczy zapomniał o nim i pozostawił go w nie dokończonym, nie uformowanym kształcie, jaki wylągł mu się ze stromo wymodelowanej powierzchni.

Wjeżdżali już pod rozległy okap. Koordynator zdjął nogę z akceleratora, przestronne wejście ziało czernią, reflektory zgubiły się w niej bezradnie, na lewo i prawo biegły szerokie, z lekka zaklęsłe rynny, nabierały wysokości niczym zwitki olbrzymich spirali - łazik, przyhamowany, prawie stanął, potem zaczął bardzo powoli wjeżdżać na tę, która prowadziła w prawo.

Otaczała ich zupełna ciemność, w snopach światła pojawiały się nad obrzeżami rynny i znikały rozchylone wachlarzowato szeregi skośnych, wysuwających się z siebie teleskopowo masztów, naraz coś zagrało nad nimi wielokrotnym lśnieniem, gdy unieśli głowy, ujrzeli, że w górze majaczą korowody białawych widm. Koordynator zapalił szerokokątny reflektor obok kierownicy i uniósłszy jego wylot, wodził nim wkoło - strumień blasku, słabnąc u końca drogi, przejechał, jak po szczeblach, po białych, klatkowatych tworach, które, wyrwane z mroku, za jarzyły się kościanym blaskiem i znikły, zarazem tysiące lustrzanych odbić uderzyły ich w twarz oślepiającymi łyśnięciami.

– To na nic - usłyszeli jego głos, zniekształcony gromkim, blaszanym echem zamkniętej przestrzeni - czekajcie, mamy przecież flary!

W poświacie, którą rozpylały nad łazikiem płonące reflektory, wysiadł, czarnym cieniem pochylił się nad brzegiem rynny, coś stuknęło metalicznie, zawołał:

– Nie patrzcie tu, patrzcie w górę! - i przyskoczył do wozu. Niemal w tej samej chwili magnezja zapaliła się z przeraźliwym sykiem i upiorny, łopocący blask w oka mgnieniu odwalił ciemność na boki.

Pięciometrowej szerokości rynna, na której stali, kończyła się nieco wyżej, łukiem uchodząc w głąb przezroczystego korytarza czy raczej szybu, tak stromo nabierał wysokości i srebrnawą rurą wnikał w przeraźliwie rozjarzony gąszcz pęcherzy, które nawisały nad nimi, wypełniając - niczym nieprzeliczone rojowisko komórek szklanego ula - cały kopulasta wzniesiony przestwór. Świetlne odbicia flary zwielokrotniały się w skupiających blask, przejrzystych ściankach. Za nimi, wewnątrz szklistych komórek, o powłoce wypukłej, jakby wydętej, widniały galerie pokracznych szkieletów. Były to śnieżnie białe, iskrzące się prawie, rozsiadłe szeroko na łopatkowatych odnóżach kośćce z wachlarzem żeber wychodzących promieniście z wydłużonej owalnie kostnej tarczy, a każda taka nie domknięta z przodu klatka piersiowa zawierała w sobie cienki, na pół przechylony szkielecik ni to ptaka, ni to małpiątka o bezzębnej, kulistej czaszce. Niezliczone szpalery bielały pozamykane jak gdyby w szklanych jajach, kołując wielopiętrowymi spiralami, coraz dalej i wyżej, tysiące pęcherzastych ścianek powielały i rozszczepiały blask, tak że niepodobna było odróżnić rzeczywistych kształtów od ich zwierciadlanych odbić.

Siedzieli jak wykuci z kamienia przez sześć sekund, potem magnezjowy pożar raptownie zgasł. Rozdarta jeszcze ostatnim, pożółkłym rozbłyskiem, w którym zaiskrzyły się brzuchy pęcherzastych szkieł, zapadła ciemność. Po dobrej minucie spostrzegli, że reflektory wozu dalej płoną opierając się plamami światła o spód szklistych bań.

Koordynator podjechał do samego ujścia szybu, w które rynna przechodziła stożkowatą tuleją, hamulce zapiszczały, wóz skręcił lekko, tak aby mieć pochyłość pod bokiem, dzięki czemu nie groziło mu stoczenie się, gdyby szczęki puściły, i wszyscy wysiedli.

Tunel wiódł przezroczystą rurą ostro wzwyż, ale, rozpierając się w nim szeroko rękami, można było pokonać pochyłość. Wymontowali reflektor z kulowej obsady i weszli do szybu, wlokąc za sobą nić kabla.

Szyb - jak spostrzegli po kilkudziesięciu metrach - przenikał całe wnętrze kopuły spiralą. Przezroczyste cele mieściły się z obu jego stron, nieco wyżej zaklęsłego dna, po którym stąpali, nachylając się silnie do przodu. Było to bardzo nużące, ale rychło stromizna tunelu zmalała. Każdy pęcherz, przypłaszczony po bokach, gdzie wtapiał się w ściany innych, wysuwał do tunelu ryj owa ty wylot, zamknięty okrągłą, dokładnie wpasowaną w otwór soczewkowatą pokrywą słabo przymglonego szkliwa. Szli i szli, w ruchomym świetle przesuwały się kościane korowody. Kośćce były różnokształtne. Doszli do tego dopiero po pewnym czasie, bo te, które sąsiadowały ze sobą, niczym się prawie nie różniły. Aby odkryć rozmaitość ich ukształtowania, trzeba było dopiero zestawić ze sobą egzemplarze z odległych rozgałęzień wielkiej spirali.

Im wyżej się wznosili, tym jawniej zamykały się klatki piersiowe szkieletów, odnóża malały, jakby pochłaniane przez rozrosłą kostną tarczę, za to małym wewnętrznym potworkom rosły głowy, czaszki ich nabrzmiewały dziwacznie po bokach, skronie wypuklały się, tak że niektóre miały jak gdyby trzy zlane razem czaszkowe sklepienia, wielkie środkowe i dwa mniejsze wyżej usznych otworów.

Postępując jeden za drugim, przemierzyli półtora piętra spirali, gdy zatrzymało ich nagłe szarpnięcie. Kabel, który łączył reflektor z łazikiem, odwinął się do końca. Doktor chciał iść dalej, posługując się latarką, ale Koordynator sprzeciwił się temu. Od głównego tunelu odchodziły co kilkanaście kroków inne, łatwo można się było zgubić w tym jakby ze szkła wydmuchanym labiryncie. Zaczęli wracać. Po drodze próbowali otworzyć jedną, drugą i trzecią pokrywę, ale wszystkie były jakby stopione w jedno z brzegami przezroczystego ocembrowania.