Выбрать главу

– Głupstwa pleciesz! - syknął gniewnie Doktor. Powiedli światłami wkoło. Stali nad wyschłą kamienną studnią, mury ziały czarnymi jamami otworów, w którymś mignęła blada, spłaszczona twarzyczka, kiedy plama świetlna wróciła, otwór był pusty.

Szli dalej. Obecności tamtych nie domyślali się już, stawała się nieznośna, czuli ją zewsząd, nawet Doktor bliski był myśli, że lepszy byłby choć atak, chociaż walka w tych mrokach, od uporczywej, bezsensownej wędrówki, która prowadziła donikąd. Spojrzał na tarczę zegarka. Minęło już prawie pół godziny, wnet musieli wracać.

Chemik, który wyprzedził go o kilka kroków, podniósł reflektor. W załomie ścian otwierała się brama, sklepiona w górze ostrokończystym łukiem, po obu stronach progu wznosiły się bulwiaste, kamienne pnie. Przechodząc koło ciemnego wnętrza, machinalnie skierował tam latarkę. Światło przesunęło się po szeregu ściennych nisz i padło na stłoczone, nagie grzbiety, zastygłe w skuleniu.

– Są tam! - syknął cofając się odruchowo. Doktor wszedł do środka. Chemik świecił z tyłu. Naga grupa przywierała do ściany, zbita pod obwałowaniem stropu, jak skamieniała. W pierwszej chwili wydało mu się, że nie żyją - w świetle latarki zalśniły wodniste krople, spływające po grzbietach - stał chwilę bezradnie.

– Hej! - powiedział słabo, czując, że cała sytuacja pozbawiona jest krzty sensu. Gdzieś wysoko, na zewnątrz rozległ się przeciągły, wibrujący świst. W kamienne sklepienie buchnął wielogłosy jęk. Żaden ze skulonych nie poruszył się; jęczeli tylko cienkimi, przeciągłymi głosami, za to na uliczce zrobił się ruch, słychać było odległe stąpania, przeszły w galop, kilka ciemnych postaci przemknęło, sadząc wielkimi susami, echo odpowiadało coraz dalej. Doktor wyjrzał z bramy - było pusto. Jego bezradność przemieniała się w zapiekłą złość; stał przed bramą i żeby lepiej słyszeć, zgasił latarkę.

Z ciemności płynął zbliżający się tupot.

– Idą!

Doktor poczuł raczej, aniżeli zobaczył, że Chemik podrywa broń, uderzył po lufie, przygiął jaw dół.

– Nie strzelaj! - krzyknął. Pusty zakręt zaroił się nagle, w plamach świateł skakały w górę i na boki garby, zakotłowało się, słyszeli zderzenia wielkich, miękkich ciał, ogromne, jakby uskrzydlone cienie przelatywały w głębi, równocześnie buchnął jazgot, chrobotliwy kaszel, kilka zdartych głosów zakwiliło przeraźliwie, ogromna masa runęła pod nogi Chemika, podcięła go, padając, zobaczył w ostatnim ułamku sekundy patrzącą prosto na nich, wytrzeszczoną twarzyczkę o białych oczach, latarka trzasnęła o kamienie i zapadła ciemność. Chemik szukał jej rozpaczliwie, wodząc rękami po bruku, jak ślepiec.

– Doktorze! Doktorze! - krzyczał, ale głos jego tonął w zamęcie, wokół przemykały dziesiątki ciał, ogromne tułowie z malutkimi rączkami zbijały się, zderzały, chwycił metalowy cylinder, zrywał się na nogi, kiedy potężne uderzenie rzuciło go na ścianę, rozległ się wysoko, jakby ze szczytu muru dolatujący świst, wszystko zamarło na mgnienie, poczuł zbliżającą się falę ciepła, wydzielanego przez zgrzane ciała, coś popchnęło go, zatoczył się, krzyknął, czując śliski, wstrętny dotyk - naraz ze wszystkich stron otoczyły go ciężkie oddechy.

Przesunął kontakt. Latarka zapłonęła. Przez kilka sekund wygiętą linią napinały się przed nim ogromne, garbate torsy, z wysoka łyskały w twarzyczkach bezbrzeżnie oślepione oczy, pomarszczone główki chwiały się, potem nadzy, pchnięci potężnie od tyłu, runęli na niego. Krzyknął jeszcze raz. Własnego głosu nie usłyszał w chaosie, który rozpętał się dokoła - z żebrami, wgniatanymi tłokiem, wklinowany między mokre, gorące tusze, tracił ziemię pod nogami, nie próbował się nawet bronić, czuł, że jest pchany gdzieś na oślep, wleczony, pociągany, odór surowizny dławił go wprost, kurczowo zaciskał latarkę, przytłoczona do piersi, oświetlała kilku otaczających, którzy patrzyli na niego z osłupieniem i usiłowali cofać się, ale tłum nie dawał miejsca, ciemność wyła bezustannie ochrypłymi głosami, małe torsy, zlane, jak potem, wodnistą cieczą, kryły się w wybrzuszeniach piersiowych mięśni, naraz potworna fala ścisku rzuciła całą grupę, w której tkwił, ku bramie, zgnieciony, zobaczył jeszcze poprzez gąszcz splątanych rąk i kadłubów błysk światła, twarz Doktora, mignęły mu jego rozwarte w krzyku usta, obraz znikł, dusił się od ciężkiego odoru, wylot latarki skakał mu pod brodą, wykrawał z mroku twarzyczki bezokie, beznose, pozbawione ust, płaskie, starczo obwisłe, wszystkie jak zlane wodą, czuł uderzenia garbów, przez moment zrobiło się luźniej, potem znowu go sprasowało, rzuciło plecami na ścianę, uderzył grzbietem o kolumienkę, chwycił się jej, usiłował przywrzeć do niej, nowe fale przepychających się odrywały go od niej, zapierał się ze wszystkich sił, walczył tylko o ustanie, upadek oznaczałby śmierć, namacał jakiś kamienny stopień, nie, bulwę głazu, wlazł w górę, podniósł wysoko latarkę.

Obraz był przerażający. Od ściany do ściany chwiało się morze głów, prasowane tłokiem, stojący pod niszą wpatrywali się w niego rozszerzonymi oczami, widział rozpaczliwe wysiłki, jakie czynili, aby oddalić się od niego, konwulsyjnie, jak chwytam drgawkami, ale mogli poruszać się tylko jako cząstki nagiej masy, która parła wciąż w dół uliczki, wyciskając skrajnych aż na ściany, okropny wrzask nie ustawał, nagle zobaczył Doktora - nie miał latarki, posuwał się, a raczej płynął w tłumie, obracany to przodem, to bokiem, gubił się między przewyższającymi go, wielkimi kadłubami, jakieś szmaty powiewały w powietrzu. Chemik trzymanym za łoże i kolbę eżektorem odgradzał się, jak mógł, od napierających, czuł, jak mdleją mu ręce - mokre, śliskie tusze waliły w niego taranami, odskakiwały, gnały dalej, tłum rzedniał, z mroków buchały nowe gromady, latarka zgasła, nieprzenikniona ciemność miotała się, bełkotała, jęczała, pot zalewał mu oczy, wciągał powietrze parzące płuca, tracił przytomność.

Osunął się na kamienny stopień, oparł plecami o zimne głazy, łapał oddech, rozróżniał już pojedyncze tupoty, plaskające susy, potępieńczy chór oddalał się, oparty rękami o ścianę, stanął na równe nogi. Kolana miał jak z waty, chciał zawołać Doktora, ale nie potrafił wydobyć głosu - naraz białawy brzask wykroił z mroku szczyt przeciwległego muru.

Minęła dobra chwila, zanim sobie uprzytomnił, że to Koordynator wskazuje im pewno kierunek powrotu magnezjową f lara.

Pochylił się, zaczął szukać latarki, ani wiedział, kiedy mu ją wytrącono. Przy samej ziemi powietrze pełne było mdlącej, ohydnej woni, nie mógł jej wprost znieść, doprowadzała do torsji. Wstał. Usłyszał daleki krzyk. To był głos człowieka.

– Doktorze! Tu! Tu! - ryknął. Krzyk odpowiedział, już z bliska, spomiędzy czarnych murów wychynął język światła. Doktor zmierzał ku niemu szybko, ale odrobinę chodził na boki, jakby pijany…

– A - powiedział - jesteś tu, dobrze… Chwycił Chemika za ramię.

– Porwali mnie kawałek, ale udało mi się dostać do sieni… zgubiłeś latarkę?

– Tak.

Doktor wciąż trzymał się jego ramienia.

– Zawrót głowy - wyjaśnił spokojnym głosem, z resztką zadyszki. - To nic, zaraz przejdzie…

– Co to było? - powiedział szeptem, jakby do siebie, Chemik.

Tamten nie odpowiedział. Wsłuchiwali się obaj w ciemność - znowu przekradały się nią dalekie stąpania, mrowiła się od szmerów, kilka razy podniósł się przygłuszony odległością jęk. Drugi wybłysk nieba nad murami rozjaśnił ich szczyty, zadrgał na pionowych krawędziach, żółknącym blaskiem spływał w dół, jak momentalny wschód i zachód słońca.

– Idziemy - powiedzieli jednym głosem.

Gdyby nie flary, nie udałoby im się chyba wrócić przed nastaniem dnia. Tak jednak, wzywani blaskiem, który jeszcze dwukrotnie rozjaśnił łuną mrok kamiennych wąwozów, utrzymali kierunek marszu. Po drodze napotkali kilku uciekinierów, którzy spłoszeni światłem ich latarki pierzchli w popłochu, a raz natknęli się na leżące u stóp stromych schodów już wystygłe całkiem ciało. Przekroczyli je bez słowa. Kilka minut przed jedenastą odnaleźli placyk z kamienną studnią - ledwo padł na nią promyk latarki Doktora, z wysoka potrójną jasnością błysły reflektory.

Koordynator stał nad schodami, po których biegli, dysząc, poszedł za nimi powoli, gdy dopadli maszyny i przysiedli na stopniach, zgasił światła i krążył tam i na powrót w ciemności, czekając, aż będą mogli mówić.

Kiedy opowiedzieli mu już wszystko, rzekł tylko:

– No tak. Dobrze, że to się tak skończyło. Tu jest jeden, wiecie…

Nie rozumieli go, dopiero kiedy zapalił boczny reflektor i odwrócił go w tył, skoczyli na równe nogi. Kilkanaście metrów od łazika leżał bez ruchu dubelt.

Doktor pierwszy zatrzymał się przed nim. Z reflektora padała w to miejsce szeroka świetlna droga, na której można było policzyć każde, najmniejsze zagłębienie kamiennych płyt.

Wpółleżał przed nimi, nagi, z uniesioną skośnie górną połową wielkiego torsu. Spomiędzy ziejących mięśni piersiowych spozierało na nich wielkie, bladoniebieskie oko - widzieli tylko rąbek spłaszczonej twarzyczki, jak poprzez szparę nie domkniętych drzwi.