– Jak się tu dostał? - spytał cicho Doktor.
– Nadbiegł z dołu, kilka minut przed wami. Kiedy zapalałem flarę, uciekł, potem wrócił.
– Wrócił?!
– Na to miejsce. Tak.
Stali nad nim, nie wiedząc, co robić. Stwór dyszał jak po długim biegu. Doktor pochylił się, chcąc, najprostszym gestem, pogładzić czy poklepać otwartą dłonią olbrzyma, ten zadrgał, na bladej skórze jego cielska wystąpiły wodniste krople, wielkie jak pęcherze.
– On… się nas boi… - powiedział cicho Doktor. - Co robić? - dodał bezradnie.
– Zostawić go i jechać. Jest późno - rzucił Chemik.
– Nigdzie nie jedziemy. Słuchajcie… - Doktor zawahał się - wiecie co? Siądźmy…
Dubelt nie ruszał się. Gdyby nie miarowe ruchy jego tarczowato rozszerzonej piersi, można by sądzić, że nie żyje. Za przykładem Doktora posiadali wokół niego na kamiennej płaszczyźnie. Z ciemności dochodził odległy szum gejzera, czasem wiatr zaszuścił w niewidzialnych zaroślach, podziemne osiedle okrywała nieprzenikniona noc. W powietrzu przepływały czasem rzadkie opary mgły, ostro zarysowana w odblaskach reflektorów sylweta łazika nieruchomiała opodal jak czarna dekoracja. Po dobrych dziesięciu minutach, kiedy zaczynali już tracić nadzieję, dubelt zerknął naraz przez szparę ze swego wewnętrznego ukrycia. Wystarczył nieopatrzny ruch Chemika, by mięśniowe odrzwia zeszły się - tym razem nie na długo.
Na koniec - prawie pół godziny po spotkaniu - olbrzym wyprostował się. Miał ze dwa metry wzrostu, ale byłby jeszcze wyższy, gdyby nie pochylał się do przodu. Gdy kroczył, spód jego nieforemnego ciała odmieniał się. Wyglądało na to, że potrafi dowolnie wysuwać lub wciągać nogi, ale to tylko mięśnie, obkurczając się wokół odnóży, czyniły je niejako wyraźniej widzialnymi i zarazem sprawniejszymi w chodzeniu.
Nikt dobrze nie wiedział, jak Doktor tego dokonał - on sam zapewniał potem, że także nie wie, dość że po przeróżnych poklepywaniach, łagodnych gestach, naszeptywaniach dubelt, który na dobre już wysunął swój ruchliwy tors z wewnętrznego gniazda, pozwolił się pociągnąć Doktorowi za cienką rękę do łazika. Jego mała głowa, zwisła do przodu, spoglądała na nich z góry jakby z naiwnym zdumieniem, kiedy zgromadzili się w świetlnym stożku reflektora.
– I co teraz? - powiedział Chemik. - Nie porozumiesz się tu z nim.
– Jak to, co - odparł Doktor - weźmiemy go ze sobą.
– Czy masz dobrze w głowie?
– To dałoby nam wiele - powiedział Koordynator - ale… on waży chyba z pół tony!
– I co z tego? Łazik jest obliczony na więcej.
– Dobryś sobie! Jest nas trzech i ładunek, to już ponad trzysta kilogramów. Mogą nam wałki torsyjne popękać.
– Tak? - powiedział Doktor. - To nie. Niech idzie.
Z tymi słowami popchnął dubelta w stronę opadających schodów.
Wielki stwór (wciąż im się zdawało, kiedy tak stał przy nich, zwłaszcza gdy nie padało nań bezpośrednie światło reflektora, że ma uciętą głowę i na jej miejsce wetkniętą inną, obcą, zbyt małą i źle, za nisko osadzoną) skulił się nagle, jakby się zapadł w sobie, a jego skórę momentalnie pokryły opalizujące krople wodnistej cieczy.
– Ależ nie, u diabła… ja tylko żartowałem… - wybełkotał Doktor. Tamci też byli zdumieni tą reakcją. Doktorowi nie bez trudu udało się uspokoić wielkie stworzenie. Niełatwo przedstawiał się problem usadowienia nowego pasażera. Koordynator wypuścił prawie całe powietrze z opon, tak że łazik osiadł niemal na kamieniach, przy świetle ręcznego reflektora wymontowali oba tylne fotele i przytroczyli je do bagażnika, a na sam szczyt tej piramidy wwindowali jeszcze miotacz. Dubelt nie chciał jednak wejść do wozu - Doktor poklepywał go, namawiał, popychał, sam wsiadał i wyskakiwał i gdyby nie okoliczności, byłoby to na pewno bardzo zabawne widowisko. Minęła dawno jedenasta, a mieli jeszcze w ciemności, w ciężkim terenie, jadąc przeważnie stromo pod górę, przebyć z górą sto kilometrów, dzielących ich od rakiety. Doktor stracił w końcu cierpliwość. Chwycił jedną z uniesionych rąk małego torsu i krzyknął:
– Pchnijcie go z tyłu!
Chemik zawahał się - ale Koordynator podparł mocno ramieniem wypuczony grzbiet dubelta, który wydał skomlący dźwięk i tracąc równowagę jednym susem znalazł się w środku. Teraz wszystko poszło już szybko. Koordynator wpuścił powietrze w opony, łazik, choć z wyraźnym przechyłem, ruszył jednak dzielnie z miejsca. Doktor zajął siedzenie przed nowym pasażerem, bo Chemik wolał unikać tego sąsiedztwa i zgodził się na bardzo niewygodną jazdę - stał za plecami Koordynatora.
W potrójnym blasku reflektorów przejechali przez amfilady kolumn, potem długie, gładkie płaszczyzny wiodły ku alei „maczug”, łazik osiągnął na płaskim terenie znaczną szybkość, którą wytracili dopiero u stóp magmatycznego nawisu. W kilkanaście minut dotarli do gliniastych pagórków okalających studnie z okropną zawartością.
Jakiś czas jechali gęstym, przeraźliwie chlupiącym błotem, potem odnaleźli wytłoczone w glinie odciski własnych opon i pojechali niemal dokładnie tak samo, jak przybyli do kotliny.
Łazik, wyrzucając spod kół fontanny wody i błota, lawirował sprawnie między gliniastymi pagórkami, uciekającymi to z lewej, to z prawej w potrójnych smugach blasku. Daleko w ciemności zapłonął rozmazany ognik, sunął im naprzeciw i powiększał się z każdą chwilą, wnet rozróżnili już trzy rozdzielne światła. Koordynator nie zwolnił, bo było to ich własne odbicie. Dubelt zaczął zdradzać niepokój, poruszał się, pochrząkiwał, a nawet przesuwał się niebezpiecznie w kąt, tak że cały pojazd przechylił się w lewo - Doktor usiłował uspokoić go głosem, bez większego skutku - spojrzawszy w tył, zobaczył, że blada sylweta upodobniła się do zaokrąglonej u szczytu głowy cukrowej - dubelt wciągnął swój mały tors i jak gdyby przestał oddychać. Dopiero kiedy gorąca, momentalna fala i zniknięcie zwierciadlanego odbicia zwiastowały, że przebyli zagadkową linię, wielki pasażer uciszył się, znieruchomiał i nie zdradzał żadnego podniecenia nocną jazdą, chociaż, pnąc się teraz z wysiłkiem po rosnącej pochyłości, łazik kołysał się mocno, nawet zataczał, wydęte koła szorowały ciężko po nierównościach, jechali coraz wolniej, zamiast wartkiego bębnienia opon słychać było wytężony śpiew motorów, parę razy przód wozu uniósł się niebezpiecznie w górę - ledwo już pełzli, naraz, mimo że koła kręciły się, zaczęli jechać w tył, ławica słabo spojonego z podłożeni gruntu osunęła się pod nimi - Koordynator zakręcił gwałtownie kierownicą. Stali.
Ostrożnie nawrócił, zaczęli zjeżdżać skosem po stoku na powrót w dolinę.
– Dokąd?! - zawołał Chemik. Powiewy nocnego wiatru przynosiły drobniutkie krople, chociaż deszcz nie padał.
– Spróbujemy w innym miejscu - odrzucił, podnosząc głos, Koordynator.
Znowu się zatrzymali, plama ruchomego reflektora popełzła w górę, coraz bledsza w oddaleniu, wytężali wzrok, ale mało co było widać. Niewiele dowiedziawszy się dzięki świetlnemu rozeznaniu, raczej na chybił trafił ruszyli pod górę, pochyłość stała się rychło tak samo stroma, jak w miejscu, w którym się obsunęli, ale grunt był tu suchy i łazik ciągnął dzielnie, ilekroć jednak Koordynator usiłował skręcić tak, by mieć na kompasie północ, maszyna zaczynała groźnie zadzierać maskę, siadając niemal na tylnych balonach, i zmuszała go do jazdy z rosnącym zachodnim odchyleniem. Było to niepomyślne, bo należało się liczyć z trafieniem w gąszcz krzaków. O ile pamiętał, porastały cały niemal brzeg zerwy wyżynnego plateau, ku któremu się wspinali. Nie miał na to jednak rady. Światła reflektorów trafiły w mroku na szereg białych, poruszających się pomału postaci, nie, to były mgielne opary, chmura połknęła ich raptownie, zrobiło się ciemniej, trudno było oddychać, pochłodniało, po przedniej szybie, po niklowych rurach oparć potoczyły się krople skondensowanej wody, nieprzejrzyste tumany to gęstniały, to rzedły, o kierowaniu wozem nie było co myśleć. Koordynator prowadził na ślepo, usiłował tylko jechać możliwie ostro pod górę.
Reflektory odzyskały nagle wzrok i siłę, mleczne kłęby rozchwiały się, spłynęły w tył, w jasnych pasach ujrzeli spiętrzony garb stoku, a jednocześnie w górze zaiskrzyło się czarne niebo. Wszystkim zrobiło się jakoś raźniej.
– Jak pasażer? - spytał Koordynator, nie odwracając się od kierownicy.
– Dobrze. Jakby śpi - powiedział Doktor zza stojącego przed nim Chemika. Pochyłość, na którą wjeżdżali, stawała się coraz spadzistsza, wóz balansował nieprzyjemnie, przednie koła coraz mniej słuchały kierownicy, środek ciężkości przesuwał się wyraźnie ku tyłowi.
W pewnej chwili, kiedy wóz zatańczył prawie na miejscu i zarzucił przodem, spełzając kilka metrów w bok, Doktor zawołał niespokojnie.
– Słuchaj - może siądę z przodu, między reflektorami, na zderzaku, co!?
– Jeszcze nie - odparł Koordynator. Wypuścił trochę powietrza z gum, łazik osiadł i przez jakiś czas ciągnął nieco lepiej, w skaczących strugach blasku widać było już wysoko w górze nierówną linię krzaków, minęli wielką, gliniastą łysinę, krzaki były coraz bliżej, sterczały czarną szczotką na samym skraju przewieszonych, gliniastych zerw, nie było nawet mowy, aby tamtędy przejechać, a i skręcać, w poszukiwaniu lepszego miejsca, nie dałoby się, parli więc wciąż w górę, aż kilkanaście kroków przed dwumetrową ścianką wóz zatrzymał się. Szarpnęły chwytające gwałtownie hamulce. W mocnym świetle żółciła się glina, poprzerastana nitkowatymi korzeniami.