Выбрать главу

– Tośmy dojechali - powiedział Chemik i zaklął.

– Daj łopatę - rzucił Koordynator. Wysiadł, ostrzem łopaty wyciął kilka cegiełek gliny, podsadził je pod tylne balony łazika i wrócił do obrywu. Zaczął się nań wspinać. Chemik pospieszył za nim. Doktor słyszał, jak przedzierają się przez suchy gąszcz, trzeszczały łamane gałęzie, błysnęła latarka Koordynatora, zgasła, zapłonęła w innym miejscu.

– Co to za paskudztwo! - burknął głos Chemika. Coś zaszuściło, plama światła wahała się w ciemności, aż znieruchomiała.

– To ryzykowne - dobiegł znów głos Chemika.

– Astronautyka ma to do siebie - odparł Koordynator i natężając głos krzyknął: - Doktorze! Musimy odwalić tu kawał gruntu na samym brzegu, myślę, że da się tędy przejechać, uważaj tylko na pasażera, żeby się nie wystraszył!

– Dobrze! - odkrzyknął Doktor. Odwrócił się na siedzeniu do dubelta, który trwał skulony bez ruchu. Rozległ się szelest ciurkiem lecącej gliny.

– Jeszcze raz! - stęknął Koordynator, strumienie okruchów szurały po zboczu, nagle rozległ się łomot, trzask i wielka bryła przetoczyła się tuż obok łazika, pecyny ziemi zabębniły po przedniej szybie, miękkie przewalanie się strąconego odłamu ucichło w dole, tylko przez długą chwilę po ściance ściekały okruchy poruszonego gruntu. Doktor pochylił się do przodu - dubelt w ogóle nie zareagował na całe wydarzenie - i skierował ruchomy reflektor w bok. W wardze gliniastej przewieszki powstał szeroki, lejowaty wyłom. Koordynator stał w nim, pracując energicznie łopatą. Było dobrze po dwunastej, kiedy wyjęli z bagażnika holowniczą szpulę, kotwiczki, zaczepy i zamocowawszy jeden koniec liny między reflektorami, drugi przewlekli środkiem wyłomu w gąszcz na górę, gdzie został dwukrotnie zakotwiczony. Potem Doktor i Chemik wysiedli, Koordynator zaś włączył jednocześnie silniki wszystkich kół i przedniego bębna, który, nawijając na siebie linę, wciągał wóz krok za krokiem w gliniastą gardziel. Nie obeszło się bez ponownego poszerzenia przejazdu, ale w pół godziny potem kotwiczki i lina były zapakowane, a łazik z przeraźliwym chrzęszczeniem i trzaskiem przedzierał się przez krzaki. Jakiś czas posuwali się bardzo wolno, dopiero gdy gęstwina, na szczęście zeschła i krucha, więc nie stawiająca nadmiernego oporu, skończyła się, pomknęli ze sporą szybkością.

– Połowa drogi! - krzyknął w pewnej chwili do Doktora Chemik, śledzący uważnie sponad ramienia Koordynatora licznik kilometrów. Koordynator pomyślał, że i połowy nie pokonali - odchylenie, do którego zmusiła ich niekorzystna wspinaczka stokami, obliczał na kilkanaście kilometrów w ostatecznym rezultacie - z twarzą tuż przy szybie, pochylony, nie odrywał oczu od drogi czy raczej bezdroża, starał się wymijać większe przeszkody, a mniejsze brać między koła, mimo to wóz rzucał, trząsł się, aż łomotała blacha kanistra, a chwilami, na jamach, skakał w powietrze, lądując z sykiem amortyzatorów wszystkimi czterema kołami. Widoczność była jednak niezła, żadnych, jak dotąd, niespodzianek - u końca rozpylonych w szarawą mgiełkę reflektorowych smug przemknęło coś - wysoka kreska, druga, trzecia, czwarta - to były maszty, przecięli ich szereg. Doktor usiłował zobaczyć na tle nieba, czy szczyty masztów wciąż otacza dygocące powietrze, ale było zbyt ciemno. Gwiazdy mrugały spokojnie, wielkie stworzenie za nim nie ruszało się, raz tylko, jakby zmęczone wciąż tą samą pozycją, przesunęło się nieco w bok, poprawiając się, i ten tak ludzki ruch dziwnie go wzruszył.

Opony przeskoczyły przez poprzeczne bruzdy. Zjeżdżali już w dół, po wygarbionym podłużnie roztoczu. Koordynator zwolnił trochę, poza językiem wapiennego osypiska widział już następne bruzdy w pasach światła, dobiegł go rosnący świst z lewej. Przeraźliwy, głuchy szum, rozwiana masa przecięła im drogę, błysła w reflektorach połyskliwym ogromem, znikła. Hamulce zapiszczały gwałtownie, targnęło, poczuli gorący, gorzki podmuch na twarzach, nadciągał nowy świst, Koordynator wyłączył reflektory. Zapadła ciemność, a w niej przelatywały kilka kroków przed nimi jakby trąby powietrzne, jedna za drugą, wysoko nad ziemią pędziły fosforycznie tlejące gondole, owiane niewidzialnymi tarczami wirowania, kłoniły się lekko, wchodząc w zakręt, jedna za drugą, wykonywały wszystkie ten sam skłon na wirażu, zaczęli liczyć: ósma, dziewiąta, dziesiąta…

Po piętnastej była przerwa, poruszyli się. Doktor powiedział:

– Tyleśmy jeszcze nie spotkali.

Znowu było coś słychać, inny, nieznany odgłos, daleko niższy, zbliżał się wolniej, Koordynator włączył nagle wsteczny bieg i wóz zaczął się cofać. Oddalali się pod górą, opony słabo zagrzechotały na wapiennym osypisku, kiedy łazik się zatrzymywał, w ciemności przed nimi przesunął się z basowym huczeniem, od którego aż dreszcz poszedł po karoserii, nie dający się pochwycić kształt, tylko światło gwiazd wysoko nad drzewami ściemniało i grunt zadrżał, jakby szła lawina. Hucząc, jak ciężki bąk, przeciągnęła następna zjawa i jeszcze jedna, gondoli nie było widać, tylko nieregularny, zaostrzony na gwiaździstych końcach obrys czegoś, co tliło się czerwonawo i obracało wolno w stronę przeciwną do kierunku ruchu.

Znowu zapadła cisza, tylko z oddali donosiło się to cichsze, to nieco głośniejsze, coraz bardziej odległe granie.

– Te były kolosalne - widzieliście?! - powiedział Chemik.

Koordynator czekał jeszcze dobrą chwilę, nareszcie zapalił reflektory, odhamował, łazik potoczył się najpierw samym ciężarem, potem, napędzany, coraz szybciej biegł w dół. Chociaż jechać bruzdami było wygodniej, bo omijały większe nierówności, wolał nie ryzykować - mógł na nich wpaść z tyłu któryś z przezroczystych potworów. Poruszając lekko kierownicą, usiłował przedłużyć domyślnie kierunek jazdy napotkanych wehikułów - nadeszły z północo-zachodu, oddaliły się zaś na wschód, ale to o niczym nie świadczyło - zakręcały i mogły takich zakrętów wykonać więcej. Nic nie mówił, ale był niespokojny.

Kilka minut po drugiej zabłysła w światłach lustrzana wstęga. Dubelt, który podczas spotkania w ciemności ani drgnął, od pewnego czasu rozglądał się po okolicy, wysunąwszy głowę. Gdy łazik dojechał prawie do zwierciadlanego pasa, wielki stwór zakaszlał nagle, sapnął i pojękując zaczął się prostować, gramolić, przeważył się cały w jedną stronę, jakby chciał wyskoczyć w biegu.

– Stój! Stój! - krzyknął Doktor. Koordynator zahamował, stanęli o metr przed wstęgą.

– Co się stało?

– On chce uciec!

– Dlaczego?

– Nie wiem, może przez to - zgaś reflektory!

Koordynator usłuchał. Ledwo zapadł mrok, dubelt osunął się ciężko na swoje miejsce. Ruszyli z wygaszonymi światłami, przez sekundę po obu stronach łazika lśniło odbicie gwiazd w czarnych taflach, już toczyli się znowu po ziemi. Reflektory uderzyły w noc. Byli na równinie. Łazik pędził coraz szybciej, cały jego korpus wibrował, drżał, wapienne skałki z obracającymi się po piasku jak wokół pionowej osi wielkimi cieniami leciały w tył, piasek smużył spod opon, zimne powietrze aż kąsało przy oddechu, biło w twarze, pęd huczał, szumiał, kamyki strzelały dźwiękliwie w podwozie. Chemik skulił się, usiłował skryć, jak mógł, głowę za przednią szybą, jechali po równym, szybkość więc rosła, w każdej chwili spodziewali się zobaczyć statek.

Było umówione, że pozostający zawieszą na rufie rakiety lampę błyskową, szukali więc migającego światełka, ale minuty płynęły, łazik zwolnił nieco, skręcił, dążyli teraz na północny wschód, a wokół rozpościerała się jednakowa ciemność. Od dawna jechali już z małymi światłami, teraz Koordynator wyłączył i te, nie zważając na ryzyko zderzenia z jakąś niewidzialną przeszkodą. Raz dostrzegli mrugające światełko i pomknęli ku niemu z najwyższą chyżością, ale już po kilku minutach przekonali się, że to po prostu niska gwiazda. Było dwadzieścia po drugiej.

– Może lampa im się popsuła - odezwał się Chemik. Nikt nie odpowiedział. Przejechali następne pięć kilometrów, znowu zakręcili, Doktor podniósł się z miejsca i wpijał oczy w ciemną okolicę. Zwolnili jeszcze bardziej, nagle wóz podskoczył mocno, zrazu przednimi, potem tylnymi kołami - przejechali przez rów, wyorany w piaszczystym gruncie.

– Jedź w lewo - powiedział naraz Doktor.

Łazik skręcił, w małych światłach ukazały się wygarbienia, przeskoczyli drugą, głęboką na pół metra bruzdę, wszyscy naraz zobaczyli niewyraźny brzask i wznoszący się na jego tle wydłużony, pochyły cień, którego szczyt przez sekundę otaczała aureola, gdy znikła, stracili go z oczu. Łazik ruszył gwałtownym zrywem, pędzili prosto, nowy błysk lampy, przesłoniętej rufą statku, ukazał trzy drobne sylwetki, Koordynator włączył reflektory, biegły z podniesionymi rękami.