– Nie wiem, chociaż, ostatecznie, i to nie jest wykluczone…
– Nie, nie jest - powiedział Doktor. Patrzał w niebieskawo przymglony skraj horyzontu. - W tym, co mówisz, jest coś takiego, że… ta rurka ułamana, jedna i druga…
– Może wprowadzali przez nie jakieś odżywcze substancje, podczas syntezy.
– To by tłumaczyło też, po części, dlaczego przywieziony przez was dubelt jest jakby niedorozwinięty umysłowo - dorzucił Cybernetyk. - Został stworzony od razu taki „dorosły”, nie mówi - brak mu jakichkolwiek doświadczeń…
– Ej, nie - odparł Chemik. - Ten nasz dubelt wie jednak coś niecoś - lękał się nie tylko powrotu do tego kamiennego azylu, co ostatecznie mogłoby w jakiś sposób być zrozumiałe, ale bał się też lustrzanego pasa. Poza tym wiedział też coś o tym świetlnym odbiciu, o tej niewidzialnej granicy, którąśmy mijali…
– Gdyby kontynuować hipotezę Henryka, powstaje obraz trudny do przyjęcia. - Koordynator mówił to, patrząc w piasek u swoich stóp. - Ta pierwsza fabryka wytwarza nie używane części. A ta druga? Żywe istoty? - po co? Czy myślisz, że one… też są wprowadzane do procesu kołowego?
– Wielkie nieba! - krzyknął Cybernetyk. Wzdrygnął się. - Nie mówisz tego chyba serio?
– Zaraz - Chemik usiadł. - Gdyby żywi wracali do retorty, usuwanie stworów niedoskonałych, nie dających się ożywić, byłoby całkiem zbędne. Zresztą, nie widzieliśmy wcale śladów takiego procesu…
W zapadłej ciszy Doktor wyprostował się i powiódł po nich oczami.
– Słuchajcie - powiedział - nie ma rady… Muszę to powiedzieć. Zasugerowaliśmy się wszyscy wspólnym rysem, który wykrył Inżynier, i usiłujemy teraz dopasować fakty do „produkcyjnej” hipotezy. Otóż z tego wszystkiego wynika niezbicie jedno - że jesteśmy bardzo zacnymi i naiwnymi ludźmi…
Patrzyli na niego z rosnącym zdumieniem, gdy ciągnął:
– Usiłowaliście przed chwilą wymyślić najokropniejsze rzeczy, na jakie was stać - i doszliście do obrazu, który; mogłoby stworzyć dziecko. Fabryka wytwarzająca żywe, istoty, aby je zemleć… Moi drodzy, rzeczywistość może być gorsza.
– No wiesz! - wybuchnął Cybernetyk.
– Czekaj. Niech mówi - wtrącił Inżynier.
– Im dłużej myślę nad tym, cośmy przeżyli w owymi osiedlu, tym mocniejsze ogarnia mnie przekonanie, że widzieliśmy coś zapełnię innego, aniżeli wydawało się nam, że widzimy.
– Mów jasno. Więc co takiego się tam działo? - zapytał Fizyk.
– Nie wiem, co się działo - wiem natomiast, pewien, jestem, że wiem, co się nie działo.
– No proszę! Może dasz spokój tym zagadkom?
– Chcę powiedzieć tyle: po dłuższej wędrówce w tym podziemnym labiryncie zostaliśmy znienacka opadnięci przez tłum, który nas trochę poturbował w tłoku, a potem rozpierzchł się i uciekł. Ponieważ dojeżdżając do osiedla zauważyliśmy, jak gasną w nim światła, pomyśleliśmy, naturalnie, że dzieje się to w związku z naszym przybyciem, że mieszkańcy pochowali się przed nami - i że ogarnęła nas gromada, bo ja wiem, udających się do schronów czy coś w tym rodzaju. Otóż wedle możliwości unaoczniłem sobie jak najdokładniej całą sekwencję wypadków, wszystko, co się z nami i wokół nas działo, i powiadam wam: to było coś całkiem innego - coś, przed czym umysł broni się jak przed zgodą na obłęd.
– Miałeś mówić prosto - ostrzegł go Fizyk.
– Mówię prosto. Proszę was, dana jest taka sytuacja: na planecie zamieszkałej przez istoty inteligentne lądują przybysze z gwiazd. Jakie są możliwe reakcje mieszkańców?
Ponieważ nikt się nie odezwał, Doktor ciągnął dalej:
– Gdyby nawet mieszkańcy tej planety zostali stworzeni w retortach czy też przyszli na świat w okolicznościach jeszcze bardziej niesamowitych - widzę tylko trzy możliwe typy zachowania: próby nawiązania z przybyszami kontaktu, próby zaatakowania ich albo - panika. Okazało się jednak, że możliwy jest typ czwarty - całkowita obojętność!!
– Sam mówiłeś, że omal wam żeber nie połamali, i to nazywasz obojętnością!? - zawołał Cybernetyk. Chemik słuchał słów Doktora z rozszerzonymi oczami, w których naraz zapaliło się światło.
– Gdybyś się znalazł na drodze stada uciekającego przed pożarem, mogłoby być z tobą jeszcze gorzej, ale z tego nie wynika, że stado zwraca na ciebie uwagę - odparł Doktor. - Powiadam wam - ten tłum, w któryśmy się dostali, w ogóle nas nie widział! Nie interesował się nami! Był ogarnięty paniką, zgoda - ale wcale nie z naszego powodu. Dostaliśmy się weń najzupełniej przypadkowo. Oczywiście byliśmy zrazu pewni, że to my jesteśmy przyczyną zapadnięcia ciemności, chaosu - wszystkiego, cośmy widzieli. Ale to nieprawda. Tak nie było.
– Udowodnij to - powiedział Inżynier.
– Pierwej chciałbym usłyszeć, co powie mój towarzysz - odparł Doktor, patrząc na Chemika, który siedział ogarnięty dziwnym osłupieniem - poruszając bezgłośni i wargami, jakby coś do siebie mówił. Teraz drgnął nagle.
– Tak - powiedział. - Więc - chyba tak. Tak. Przez cały czas, aż do tej chwili, coś mnie w tym wszystkim męczyło, nie dawało mi spokoju - czułem, że było tam jakieś przesunięcie, jakieś nieporozumienie czy jakby powiedzieć - że - więc, jak gdybym odczytał poplątany tekst i nie mógł się połapać, gdzie zdania zostały przestawione Teraz wszystko mi się uporządkowało. To musiało być tak, jak on mówi. Obawiam się, że tego nie udowodnimy - tego się nie da udowodnić. Trzeba było tam być, w tym tłu mię. Oni po prostu w ogóle nie widzieli nas. Z wyjątkiem kilku najbliższych, rozumie się, ale właśnie tych, którzy mnie otaczali, nie ogarniała powszechna panika - powiedziałbym, że wręcz przeciwnie, mój widok działał na nich jak gdyby trzeźwiąco - jak długo patrzyli na mnie, byli po prostu bardzo zdumionymi, nadzwyczaj zaskoczonymi mieszkańcami planety, którzy zobaczyli nieznane stworzenia. Wcale nie chcieli zrobić mi nic złego - przypominam sobie nawet, że w pewnej mierze pomagali mi się wyswobodzić z tłoku, o ile to było, naturalnie, możliwe…
– A jeżeli ten tłum ktoś poszczuł na was, jeżeli miał być tylko nagonką? - podrzucił Inżynier. Chemik zaprzeczył głową.
– Kiedy tam nikogo takiego nie było - żadnych wirujących tarcz, żadnych straży zbrojnych, żadnej organizacji - był kompletny chaos i nic więcej. Tak - dodał - dziwię się doprawdy, że dopiero teraz to zrozumiałem! Ci, którzy mnie widzieli z bliska, jak gdyby przytomnieli - a jak szalona zachowywała się właśnie cała reszta!
– Jeżeli było tak, jak mówicie - odezwał się Koordynator - oznaczałoby to dosyć dziwną koincydencję - dlaczego światła wygaszono akurat w momencie, kiedyśmy tam przyjechali?
– Aha, rachunek prawdopodobieństwa - powiedział Doktor. Dodał głośniej. - Nie widziałbym w tym nic niezwykłego poza nie pozbawionym podstaw przypuszczeniem, że takie stany zdarzają się stosunkowo często.
– Jakie stany?
– Wszechogarniającej paniki.
– I cóż ją może powodować?
– Mógłby to być uchyłek procesu cywilizacyjnego planety - odezwał się, po chwili powszechnego milczenia, Cybernetyk. - Okres wstecznego rozwoju, powiedzmy, upraszczając: cywilizację toczy rodzaj… społecznego raka.
– To bardzo mgliste - powiedział Koordynator. - Ziemia jest, jak wiemy, planetą całkiem przeciętną. Zachodziły na niej epoki inwolucji, całe cywilizacje powstawały i padały, ale całkując tysiąclecia, otrzymujemy obraz potęgowania złożoności życia i jego rosnącej ochrony. Nazywamy to postępem. Postęp zachodzi na przeciętnych planetach. No, ale istnieją przecież - zgodnie z prawem wielkiej liczby - statystyczne odchylenia od przeciętnej, dodatnie i ujemne. Nie trzeba odwoływać się do hipotez o okresowej degeneracji, o uwstecznieniu. Być może cierpienia towarzyszące powstawaniu cywilizacji były i są tu większe niż gdzie indziej. Być może wylądowaliśmy właśnie na okazie „odchylenia ujemnego…”.
– Matematyczny demonizm - mruknął Inżynier.
– Ta fabryka istnieje - zauważył Fizyk.
– Ta pierwsza, zgoda, istnienie drugiej jest hipotezą, której nie da się utrzymać.
– Jednym słowem potrzebna jest nowa ekspedycja - powiedział Chemik.
– Co do tego nie miałem najmniejszej wątpliwości.
Inżynier rozejrzał się po okolicy. Słońce wyraźnie przechylało się ku zachodowi, cienie na piasku szły coraz dalej. Powiał słaby wiatr.
– Czy dziś?… - spytał patrząc na Koordynatora.
– Dziś należałoby pojechać po wodę - i po nic więcej - to mówiąc, Koordynator wstał.
– Dyskusja była bardzo interesująca - powiedział z takim wyrazem twarzy, jakby myślał o czymś innym.
Podniósł kombinezon i rzucił go zaraz, tak był rozgrzany od słońca.
– Myślę - podjął - że pod wieczór zrobimy wypad na kołach do strumienia. Nie damy się odciągnąć od wykonania planu niczym oprócz bezpośredniego zagrożenia.
Wrócił do siedzących na piasku. Patrzał na nich chwilę, wreszcie z ociąganiem rzekł:
– Muszę wam powiedzieć, że jestem trochę… niespokojny.
– Czemu?
– Nie podoba mi się, że tak nas zostawili w spokoju - po tej przedwczorajszej wizycie. Odkryli nas z górą dobę temu - i… nic. Tak nie zachowuje się żadna społeczność, wśród której spadnie z nieba zaludniony pojazd.