– To by w pewnej mierze podtrzymywało moje przypuszczenie - zauważył Cybernetyk.
– O tym „raku”, który toczy Eden? No, z naszego punktu widzenia nie byłoby to najgorsze, tylko, że…
– Co?
– Nic. Słuchajcie, weźmiemy się wreszcie do Obrońcy. Odwalimy cały wierzchni gruz, w środku diody na pewno będą całe.
IX
Z górą dwie godziny pracowali ciężko, wynosząc ze spodniej komory potrzaskane kawały automatów, wryte w siebie, sczepione niemal nie do rozerwania części zapasowe, które przy zderzeniu wyrwały się z umocnień i lawiną pokryły stojącą pod nimi lawetę Obrońcy. Największe ciężary podnosili małym nożycowym dźwigiem, a wszystko, czego nie dało się przeciągnąć przez drzwi, Inżynier rozmontowywał pierwej pospołu z Koordynatorem. Dwa arkusze pancernej blachy, wklinowane między wieżyczkę Obrońcy i przytłaczającą ją skrzynię z ołowianymi cegłami, pocięli w końcu łukiem elektrycznym, sprowadziwszy w dół z maszynowni kable z tablicy rozdzielczej reaktora. Cybernetyk z Fizykiem segregowali to, co już wywleczono ze zgrzytającego potępieńczo stosu wraków. Części nie do naprawienia przeznaczali na złom. Chemik z kolei dzielił ów złom wedle rodzaju materiału. Od czasu do czasu, gdy przychodziło dźwigać jakiś szczególnie masywny element konstrukcji, wszyscy rzucali swoją robotę i spieszyli z pomocą „tragarzom”. Kilka minut przed szóstą dostęp do spłaszczonego łba Obrońcy otworzył się na tyle, że przystąpili do otwierania jego górnej klapy.
Cybernetyk jako pierwszy skoczył równymi nogami do ciemnego wnętrza, za chwilę zawołał o lampę, spuścili mu ją z góry na kablu. Usłyszeli jego okrzyk, stłumiony jak ze studni.
– Są! - wołał triumfująco - są! Wystawił na chwilę głowę.
– Tylko siąść i jechać! Cała instalacja czynna!!
– Jasne, przecież Obrońca jest po to, aby wiele wytrzymać - rzucił rozpromieniony Inżynier. Miał krwawe szramy na przedramionach od dźwigania ciężarów.
– Moi drodzy, jest szósta. Jeżeli mamy jechać po wodę, trzeba to zrobić zaraz - powiedział Koordynator. - Cybernetyk i Inżynier mają pełne ręce roboty - myślę, że pojedziemy w tym samym składzie, co wczoraj.
– Nie zgadzam się!
– Rozumiesz przecież - zaczął Koordynator, ale Inżynier nie dał mu dokończyć.
– Potrafisz tyle, co ja. Ty zostaniesz dziś.
Spierali się chwilę, na koniec Koordynator ustąpił. W skład wyprawy wchodzili Inżynier, Fizyk i Doktor. U Doktora nic nie wskórali perswazją - chciał jechać.
– Przecież naprawdę nie wiadomo, gdzie bezpieczniej, tu czy tam, jeżeli o to ci chodzi - powiedział wreszcie, zniecierpliwiony atakami Inżyniera. Wyszedł na górę po stalowej drabince.
– Zbiorniki macie już przygotowane - powiedział Koordynator.
– Do strumienia jest nie więcej niż dwadzieścia kilometrów. Wracajcie zaraz z wodą - dobrze?
– Jeżeli się da, obrócimy dwa razy - powiedział Inżynier - to byłoby już czterysta litrów.
– Zobaczymy jeszcze, jak to będzie z obracaniem. Chemik i Cybernetyk chcieli wyjść za nimi, ale Inżynier zagrodził im drogę.
– Nie, bez odprowadzań, pożegnań, to nie ma sensu. Trzymajcie się. Jeden musi być na powierzchni, ten może pójść z nami.
– To właśnie ja - powiedział Chemik - widzisz przecież, że jestem bezrobotny.
Słońce stało dość nisko. Sprawdziwszy całość zawieszeń, luzy kierownicze i zapas izotopowej mieszanki, Inżynier usiadł na przedzie. Ledwo Doktor wsiadł, leżący pod rakietą dubelt wylazł i prostując się na całą wysokość, zaczął człapać ku nim. Łazik ruszył. Wielki stwór zajęczał i puścił się za nimi z szybkością, która wprawiła Chemika w osłupienie. Doktor krzyknął coś do Inżyniera, wóz zatrzymał się.
– No i cóż ty chcesz - gderał Inżynier - nie weźmiesz go przecież!
Doktor, zmieszany, nie bardzo wiedząc, co robić, patrzał bezradnie na przewyższającego go o dwie głowy olbrzyma, który zaglądał mu z góry w twarz, przestępował z nogi na nogę i wydawał skrzekliwe dźwięki.
– Zamknij go w rakiecie. Pójdzie za tobą - poradził Inżynier.
– Albo go uśpij - dodał Chemik. - Bo jeżeli pogoni za nami, może jeszcze ściągnąć kogoś.
To przemówiło Doktorowi do przekonania. Łazik podjechał powoli do rakiety, dubelt pognał za nim swymi dziwacznymi susami, potem Doktor pociągnął olbrzyma do tunelu - przeprawa nie była łatwa. Wrócił po jakimś kwadransie, zły i zdenerwowany.
– Zamknąłem go w przedsionku salki opatrunkowej - powiedział - tam nie ma szkła ani niczego ostrego. Ale boję się, że narobi gwałtu.
– No, no - rzucił Inżynier - nie ośmieszaj się.
Doktor chciał coś odpowiedzieć, może i ostro, ale zmilczał. Ruszyli ponownie, wielkim łukiem okrążyli rakietę. Chemik machał ręką, nawet kiedy widział już tylko wysoką, rozwianą kitę pyłu. Potem zaczął się miarowo przechadzać w pobliżu okopanego płytko miotacza.
Chodził tak jeszcze bez mała dwie godziny później, kiedy pośród smukłych kielichów, rzucających długie cienie, pojawiła się chmurka kurzu. Jajowata, nabrzmiała czerwono tarcza słoneczna dotknęła właśnie horyzontu, na północy siniał przypływ chmur, nie czuło się zwykłego, nadciągającego o tej porze chłodu - wciąż było duszno. Chemik wybiegł z cienia rakiety i zobaczył maszynę, podskakiwała właśnie na bruzdach, wyoranych przez wirujące tarcze.
Dopadł wozu, gdy ten jeszcze się toczył. Nie musiał nawet pytać o sukcesy wyprawy - łazik siedział ciężko na przypłaszczonych oponach, słychać było chlupotanie wody we wszystkich kanistrach, nawet na wolnym siedzeniu bulkała pełna bańka.
– Jak było? - spytał Chemik. Inżynier zdjął ciemne szkła i chustką ścierał sobie pot i proch z twarzy.
– Bardzo przyjemnie - powiedział.
– Nikogo nie spotkaliście?
– No, jak zwykle, krążki, ale wszystkie mijaliśmy z daleka - pojechaliśmy od drugiej strony tego zagajnika z wykrotem, wiesz? Tam prawie wcale nie ma bruzd. Tyle że było trochę kłopotu z napełnianiem kanistrów. Przydałaby się jakaś pompka.
– Chcemy jechać jeszcze raz - dodał Fizyk.
– Najpierw musicie przelać wodę…
– E, nie warto - odparł Fizyk - tu leży tyle pustych baniek i kanistrów, weźmiemy inne, a potem wszystko przeleje się już za jednym zamachem. Co?
Spojrzeli sobie z Inżynierem w oczy, jakby mieli w tym jakąś ukrytą myśl. Chemik nie zauważył tego, zdziwił go tylko trochę ich nadzwyczajny pośpiech. Wyładowali kanistry, jakby się paliło, i ledwo rzucili na bagażnik nowe - wcale nie było ich tak wiele - wsiedli i pomknęli z miejsca, wzbijając kłęby kurzu. Jego ściana osiadała jeszcze na równinie, oblana pąsem w świetle zachodzącego słońca, kiedy na powierzchnię wyszedł Koordynator.
– Nie ma ich - powiedział.
– Już byli, zamienili bańki na puste i pojechali jeszcze raz.
Koordynator bardziej zdziwił się, niż rozgniewał.
– Jak to - od razu pojechali?
Powiedział, że zaraz go zastąpi, i zszedł do wnętrza statku, aby powtórzyć wiadomość pracującemu przy uniwersalnym automacie, ale z Cybernetykiem trudno było mówić. Miał ze dwadzieścia tranzystorów w ustach, wypluwał je do ręki jak pestki, kilkaset wywalonych z porcelitowych wnętrzności przewodów owinął sobie dookoła szyi, rozczesał na piersi i łączył je z taką szybkością, aż palce mu migały. Czasem zastygał bez ruchu i dobrą minutę jakby w nieziemskim osłupieniu wpatrywał się w rozwieszony tuż przed twarzą wielki schemat.
Koordynator wrócił na powierzchnię, zastąpił Chemika, który poszedł przygotować dla wszystkich kolację, i siedząc przy miotaczu, skracał sobie czas wpisywaniem praktycznych uwag na marginesach montażowej książki, którą założył Inżynier.
Od dwu dni łamali sobie głowy, co począć z dziewięćdziesięcioma tysiącami litrów skażonej radioaktywnie wody, która zalała całą przestrzeń nad ciężarowym włazem. Było to jedno z błędnych kół pozornie nie do rozcięcia, na które się wciąż natykali - żeby oczyścić tę wodę, trzeba było uruchomić filtry, a dostać się do kabla, który je zasilał, można było właśnie w zalanym miejscu. Na statku był nawet nurkowy skafander, ale potrzebny był taki, który jednocześnie chroni od promieniowania, a tego nie mieli. Przysposabiać go specjalnie i pancerzyć ołowiem nie opłacało się - już raczej czekać, aż uruchomione automaty będą mogły zanurzyć się pod wodę.
Koordynator siedział pod rufą rakiety, na której od zapadnięcia zmroku co chwila zapalała się lampa błyskowa, i notował szybko, jak tylko mógł, to, co przyszło mu na myśl, bo światło trwało ledwo trzy sekundy. Sam się potem śmiał, oglądając gryzmoły, w które przemieniało się jego pismo po ciemku. Kiedy spojrzał na zegarek, dochodziła' dziesiąta.
Wstał i zaczął się przechadzać. Wypatrywał świateł łazika, ale nic nie widział, obserwację utrudniała lampa błyskowa. Zaczął więc oddalać się w stronę, z której miała wrócić maszyna.