Выбрать главу

Jak zwykle, kiedy był sam, skierował oczy na gwiazdy - Droga Mleczna wznosiła się stromo w ciemności, od Skorpiona wzrok jego poszedł na lewo, zatrzymał się, zdumiony - najjaśniejsze gwiazdy Koziorożca ledwo było widać, ginęły w bladym pałaniu, jak gdyby Droga Mleczna naraz rozszerzyła się i pochłonęła je - a przecież leżały poza nią. Nagle zrozumiał. To była łuna, tam właśnie, nad wschodnim horyzontem. Serce zaczęło mu uderzać powoli i mocno. Poczuł ucisk w gardle, który zaraz przeszedł. Z zaciśniętymi szczękami ruszył dalej. Łuna była biaława, niska i nierównomiernie przygasała, aby po długiej chwili rozbłysnąć kilka razy pod rząd. Zamknął oczy i z najwyższym natężeniem wsłuchiwał się w ciszę - ale słyszał tylko szum krwi. Teraz już gwiazdozbiorów nie było prawie widać, stał bez ruchu, wpatrzony w nieboskłon, który nalewał się mętną poświatą.

Zrazu chciał wrócić do rakiety i wyciągnąć tamtych na górę - mogli pójść z miotaczem. Pieszo trwałoby to co najmniej trzy godziny. Poza łazikiem mieli mały śmigłowiec, ale siedział w przegrodzie zalanej wodą, zaklinowany między skrzyniami - obejrzeli tylko wystający wierzch, śmigło potrzaskało w katastrofie na kawałki, kabina musiała wyglądać jeszcze gorzej. Pozostawał jednak Obrońca.

Pomyślał, że mogą po prostu wsiąść do niego, zdalnie otworzyć ciężarową klapę - jej rozrząd mieścił się w maszynowni - i zjechać poprzez wodę, która wyleje się zresztą, jak tylko klapa się odemknie. W Obrońcy byliby osłonięci przed radioaktywnością. Ale nie było pewne, czy klapa w ogóle się otworzy, nie mówiąc już o tym, co począć później - cały grunt dokoła rakiety zamieniłby się w jedna wielką radioaktywną plamę. Niemniej gdyby tylko mieć pewność, że klapa puści…

Powiedział sobie, że czeka jeszcze dziesięć minut, jeżeli do tego czasu nie dojrzy świateł, pojadą. Było trzynaście minut po dziesiątej. Opuścił rękę z zegarkiem. Łuna - tak, nie mylił się - powoli sunęła wydłuż horyzontu, dochodziła już do alfy Feniksa - różowawą z wierzchu, dołem mętnobiaławą smugą uchodziła ku północy. Znowu spojrzał na tarczę zegarka. Brakowało jeszcze czterech minut, kiedy zobaczył reflektory.

Były najpierw mrugającym świetlikiem, gwiazdką, która drżała szybko, potem rozdwoiły się, skakały w górę i w dół, wreszcie zaczęły oślepiać coraz mocniej - słyszał już prędki szurgot obracających się kół. Jechali szybko, ale znów nie na złamanie karku - wiedział, że można z łazika wycisnąć więcej, i to, że nie tak bardzo się śpieszyli, uspokoiło go do reszty. Jak zwykle w takich okolicznościach, poczuł rosnący gniew.

Sam nie wiedział o tym, ale oddalił się od rakiety o dobre trzysta kroków, jeśli nie więcej. Łazik przyhamował ostro, Doktor krzyknął:

– Wsiadaj!

Podbiegł, skoczył bokiem na puste miejsce, odsuwając blaszankę, i poczuł, że jest pusta. Spojrzał na siedzących - na oko nikomu nic się nie stało. Pochylił się do przodu, dotknął lufy miotacza - była zimna.

Fizyk odpowiedział na jego wzrok nic nie mówiącym spojrzeniem. Czekał zatem, nie odzywając się, aż podjechali pod rakietę. Inżynier skręcił ostro, odśrodkowa siła wgniotła Koordynatora w siedzenie, puste blachy kanistrów zahałasowały i wóz znieruchomiał tuż przed wejściem do tunelu.

– Woda wyschła? - spytał Koordynator obojętnym tonem.

– Nie mogliśmy nabrać wody - powiedział Inżynier. Odwrócił się do niego na swym obrotowym siedzeniu. - Nie dało się dojechać do strumienia.

Wyciągniętą ręką wskazał na wschód.

Nikt nie wysiadał. Koordynator patrzał badawczo to na Fizyka, to na Inżyniera.

– Zauważyliśmy już pierwszy raz, że coś się tam zmieniło - powiedział Fizyk - ale nie wiedzieliśmy co i chcieliśmy się upewnić.

– A gdyby zmieniło się tak dalece, że byście nie wrócili, to co przyszłoby nam z takiej przezorności? - powiedział Koordynator. Nie ukrywał już pasji. - No, jazda, mówcie wszystko, bez kroplomierza!

– Oni tam coś robią, wzdłuż strumienia, przed nim i za nim, dokoła pagórków, we wszystkich kotlinach, wzdłuż większych bruzd, i to na przestrzeni całych kilometrów - powiedział Doktor. Inżynier skinął głową.

– Za pierwszym razem, kiedy jeszcze było jasno, zauważyliśmy tylko całe korowody tych wielkich bąków - sunęły szykiem w kształcie litery V i wyrzucały ziemię, jakby prowadziły jakieś wykopy. Zobaczyliśmy je na dobre dopiero w powrotnej drodze, ze szczytu wzgórza, i nie spodobały mi się.

– A co ci się w nich nie spodobało? - spytał łagodnie Koordynator.

– To, że są trójkątne, a szczyt każdego trójkąta mierzy w naszym kierunku.

– Cudownie. I nie mówiąc o tym ani słowa, pojechaliście tam jeszcze raz? Wiesz, jak należy nazwać takie postępowanie?

– Może zrobiliśmy głupstwo - powiedział Inżynier. - Nawet na pewno popełniliśmy je, ale pomyśleliśmy sobie, że jak zaczniemy tu obradować, czy jechać drugi raz, i znowu zaczną się spory, kto ma narażać to bezcenne życie i tak dalej - postanowiliśmy załatwić się z tym szybko sami. Liczyłem na to, że o zmroku będą musieli jakoś oświetlić miejsce robót.

– Nie zauważyli was?

– Prawie na pewno nie. W każdym razie żadnych oznak nie widziałem - nie atakowali nas.

– Jak jechaliście teraz?

– Niemal cały czas grzbietami wzgórz, nie samymi szczytami, ale trochę niżej, żeby nie mogli nas dostrzec na tle nieba. Ma się rozumieć, bez świateł. Dlatego tak długo to trwało.

– To znaczy, że w ogóle nie pojechaliście z zamiarem tankowania wody, a kanistry wzięliście tylko, żeby oszukać Chemika?

– Nie, tak nie było - wmieszał się do rozmowy Doktor. Wciąż siedzieli w łaziku, raz w pałaniu błyskowej lampy, raz w mroku, kiedy gasła.

– Chcieliśmy podjechać do strumienia dużo dalej, z drugiej strony, ale nie dało się.

– Dlaczego?

– Tam też prowadzą takie same roboty. Teraz, to znaczy od zapadnięcia ciemności, leją jakiś świecący płyn do tych wykopów - dawał tyle blasku, że można to było doskonale widzieć.

– Co to jest? - Koordynator patrzał na Inżyniera. Ten wzruszył ramionami.

– Może robią jakieś odlewy. Chociaż to było zbyt rzadkie jak na roztopiony metal.

– Czym to dowozili?

– Niczym. Kładli coś wzdłuż bruzd - przypuszczam, że rurociąg, ale na pewno nie mogę powiedzieć.

– Płynny metal tłoczyli rurociągiem?!

– Mówię ci, co widziałem w ciemności, przez lornetkę, w bardzo kiepskich warunkach oświetlenia - środek każdego wykopu świeci jak rtęciowy palnik, a dokoła wszystko ciemne - nie zbliżyliśmy się zresztą nigdzie bliżej niż na jakieś siedemset metrów.

Lampa błyskowa zgasła i przez chwilę siedzieli, nie widząc się - potem zajaśniała znowu.

– Myślę, że trzeba ją będzie zlikwidować - powiedział, podnosząc wzrok, Koordynator. - I to zaraz - dodał.

– Co tam? - spojrzał w mrok, lampa znowu zapłonęła - zobaczyli wynurzającego się z tunelu Chemika. Podbiegł do wozu, padły pospieszne pytania i odpowiedzi, tymczasem Inżynier zszedł na dół i wyłączył w maszynowni dopływ prądu. Lampa błysnęła ostatni raz i zaległa ciemność. Tym wyraźniej wystąpiła łuna na horyzoncie. Przeniosła się teraz bardziej na południe.

– Jest ich tam jak maku - powiedział Inżynier, który wrócił na powierzchnią i stał przy rakiecie, zwrócony twarzą ku łunie. Jego twarz wystąpiła szaro w nieruchomym odblasku.

– Tych wielkich bąków?

– Nie, dubeltów. Widać było sylwetki na tle tego świecącego ciasta - spieszyli się bardzo, widocznie gęstniało, stygnąc. Obudowywali je jakimiś kratownicami, z tyłu i z boków. Przód, to znaczy część zwrócona w naszą stronę, zostawała wolna.

– I co? Będziemy sobie teraz siedzieli z założonymi rękami, czekając - zaczął podniesionym głosem Chemik.

– Wcale nie - powiedział Koordynator. - Zaraz weźmiemy się do sprawdzania układów Obrońcy.

Przez chwilę milczeli, patrząc w łunę. Kilka razy łysnęła mocniej.

– Chcesz spuścić wodę? - ponuro spytał Inżynier.

– Jak długo się da - nie. Myślałem już o tym. Spróbujemy otworzyć klapę. Jeżeli kontrolki pokażą, że mechanizm zamkowy działa, zatrzaśniemy ją na powrót i będziemy po prostu czekali. Klapa uchyli się przy próbie tylko na milimetry, w najgorszym razie poleci na dół kilkadziesiąt litrów wody. Taka mała plama radioaktywna nie jest problemem, damy sobie z nią radę. Za to będziemy wiedzieli, że w każdej chwili możemy wyjechać Obrońcą na zewnątrz i mamy swobodę manewru.

– W najgorszym razie plama będzie, ale z nas - powiedział Chemik. - Ciekawym, co przyjdzie ci z tych eksperymentów, jeżeli atak będzie atomowy?

– Ceramit wytrzyma do trzystu metrów od punktu zero.

– A jeżeli wybuch będzie o sto?

– Obrońca wytrzyma wybuch i na sto metrów.

– Wkopany w ziemię - poprawił go Fizyk.

– No więc co? Jeżeli zajdzie potrzeba, wkopiemy się.