Выбрать главу

– Jeżeli wybuch będzie nawet o czterysta, klapa zatnie się termicznie i nie wyjedziesz na zewnątrz! Ugotujemy się jak raki!

– To wszystko nie ma sensu. Na razie bomby nie lecą, a zresztą, powiedzmy to sobie w końcu, u diabła - rakiety nie opuścimy. Jeżeli ją zniszczą, ciekawym, z czego zrobisz drugą?

Po tych słowach Inżyniera zaległo milczenie.

– Czekajcież - zreflektował się naraz Fizyk - przecież Obrońca nie jest kompletny! Cybernetyk wyjął z niego diody.

– Tylko z automatu celowniczego. Można celować bez automatu. Zresztą wiesz - jeżeli strzela się antyprotonami można trafić obok, skutek będzie ten sam…

– Słuchajcie - chciałem zapytać o jedną rzecz… - odezwał się Doktor. Wszyscy zwrócili się ku niemu.

– Co?

– Nic takiego, chciałem tylko spytać, co robi dubelt… Po sekundzie milczenia wybuchła salwa śmiechu.

– To piękne! - zawołał Inżynier. Nastrój odmienił się, jakby niebezpieczeństwo nagle znikło.

– Śpi - powiedział Koordynator. - Przynajmniej spal przed ósmą, kiedy do niego zajrzałem. On w ogóle prawie wciąż potrafi spać.

– Czy on coś je? - spytał Doktor.

– U nas nie chce nic jeść. Nie wiem, co on je. Z tego. co mu podsuwałem, niczego nie tknął.

– Tak, każdy ma swoje kłopoty - westchnął Inżynier. Uśmiechał się w ciemności.

– Uwaga! - rozległ się spod ziemi głos. - Uwaga! Uwaga!!

Odwrócili się gwałtownie, z tunelu wyłaził wielki, ciemny stwór, zachrzęścił łagodnie i stanął. Za nim ukazał się Cybernetyk z płonącą latarką na piersi.

– Nasz pierwszy uniwersalny! - przedstawił z triumfem w głosie. - Co to?… - dodał, spoglądając kolejno na oświetlone twarze towarzyszy. - Co się stało?

– Na razie jeszcze nic - odpowiedział mu Chemik. - Ale może się stać, więcej, niż byśmy sobie życzyli.

– Jak to?… Mamy automat - trochę bezradnie powiedział Cybernetyk.

– Tak? No, to powiedz mu, że może już zacząć.

– Co?

– Kopać groby!!

Po tym okrzyku Chemik roztrącił stojących i wielkimi krokami poszedł przed siebie, w ciemność. Koordynator stał chwilę bez ruchu, patrząc za nim, a potem ruszył w tym samym kierunku.

– Co mu się stało? - spytał oszołomiony Cybernetyk, który nic nie rozumiał.

– Szok - wyjaśnił zwięźle Inżynier. - Przygotowują coś przeciw nam w tych dolinkach na wschodzie. Stwierdziliśmy to w czasie wypadu. Prawdopodobnie będą nas atakować, ale nie wiadomo jak.

– Atakować?

Cybernetyk wciąż jeszcze był w kręgu swojej pracy i swego sukcesu - zdawało się, że to, co mówi Inżynier, wcale nie dociera do jego świadomości. Patrzał rozszerzonymi oczami na stojących, potem zwrócił się ku równinie. Na tle blednącej srebrnawo łuny wracały powoli dwie sylwetki. Cybernetyk spojrzał za siebie - górujący nad ludźmi automat stał tuż, nieruchomy, jak wyciosany ze skały.

– Trzeba coś robić… - wyszeptał jakby do samego siebie.

– Chcemy uruchomić Obrońcę - powiedział Fizyk. - Czy to coś da, czy nie, w każdym razie trzeba się wziąć do roboty. Powiedz Koordynatorowi, niech przyśle za nami Chemika - idziemy na dół. Będziemy naprawiać filtry. Automat podłączy kabel. Chodź - skinął na Cybernetyka. - Najgorzej tak czekać z założonymi rękami.

Weszli do tunelu, automat stał przez sekundę, nagle zawrócił na miejscu i ruszył za nimi.

– Popatrz, ma z nim już sprzężenie zwrotne - nie bez podziwu w głosie powiedział Inżynier do Doktora - to się nam zaraz przyda - dodał - poślemy Czarnego pod wodę. Zanurzonemu nie można by wydawać rozkazów głosem.

– A jak? Przez radio? - powiedział Doktor z roztargnieniem, jakby mówił byle co, nie chcąc dopuścić do urwania rozmowy. Śledził ciemne sylwetki na tle łuny - znowu zawróciły. Wyglądało to na nocny spacer pod gwiazdami.

– Mikronadajnikiem, przecież wiesz - zaczął Inżynier, poszedł oczami za wzrokiem Doktora i ciągnął tym samym tonem - to dlatego, bo już był pewny, że się nam uda…

– Tak - skinął głową Doktor. - Dlatego tak wzbraniał się rano opuścić Eden…

– To nic… - Inżynier odwracał się już w stronę tunelowego włazu. - Ja go znam. Przejdzie mu wszystko, jak się zacznie.

– Tak, wtedy wszystko przejdzie - zgodził się Doktor, ruszając za nim. Inżynier wstrzymał krok, w ciemności usiłował zajrzeć mu w twarz, niepewny, czy w tym powtórzeniu jego słów nie kryło się szyderstwo, ale nie zobaczył nic - było zbyt ciemno.

Po jakimś kwadransie Koordynator i Chemik zeszli do rakiety. Przed rozpoczęciem prac wysłano na górę Czarnego, który wzniósł wokół wylotu tunelu dwumetrowy wał ziemny, utwardził go i podstemplował, a potem wniósł pod ziemię pozostawione na powierzchni rzeczy. Oprócz okopanego miotacza został tam tylko łazik. Szkoda im było czasu na rozbieranie go, a i z pomocy automatu nie mogli zrezygnować.

O północy wzięli się na dobre do dzieła. Cybernetyk sprawdzał całą instalację wewnętrzną Obrońcy, Fizyk z Inżynierem regulowali stacyjkę filtrów radioaktywności, a Koordynator w ubraniu ochronnym stał nad studzienką dolnego piętra maszynowni. Automat znurkował przez nią na dno i pracował, dwa metry pod wodą, przy rozgałęzieniach kabli.

Okazało się, że nawet po naprawie filtry mają zmniejszoną przepustowość wskutek wypadnięcia kilku sekcji, poradzili więc sobie tak, że przyspieszyli cyrkulację wody. Oczyszczanie jej posuwało się naprzód w warunkach raczej prymitywnych - Chemik badał stopień radioaktywnego skażenia, biorąc co dziesięć minut próbki ze zbiornika do analizy, bo samoczynny wskaźnik nie działał, a naprawienie go pochłonęłoby czas, którego nie mieli.

O trzeciej nad ranem woda była praktycznie oczyszczona. Zbiornik, z którego się wyrwała, pękł w trzech miejscach - bezwładność pchnęła go do przodu w legarach i uderzył czołową tarczą w jeden z głównych wręgów pancerza. Zamiast go spawać, dla pośpiechu przetłoczyli po prostu wodę do wierzchniego, pustego zbiornika - w normalnych warunkach takie asymetryczne rozmieszczenie ładunku było nie do pomyślenia, ale rakieta nie gotowała się na razie do drogi. Po odpompowaniu wody przedmuchali denne pomieszczenie sprężonym powietrzem. Na ścianach zostało nieco radioaktywnego osadu, ale machnęli nań ręką - nikt nie zamierzał na razie tam wchodzić. Przystąpili do najważniejszej czynności - otwarcia ciężarowej klapy. Kontrolne światła pokazywały pełną sprawność jej zamkowego mechanizmu, mimo to przy pierwszej próbie nie chciała się otworzyć. Wahali się przez chwilę, czy nie wzmóc ciśnienia w hydraulikach - ale Inżynier zadecydował, że lepiej będzie zbadać ją z zewnątrz, wyszli więc na powierzchnię.

Niełatwo było dostać się do klapy, znajdowała się na spodzie kadłuba, teraz przeszło cztery metry nad ziemią. Naprędce zbudowali z metalowych ułomków rusztowanie - szło to już szybko, automat pospawał stalowe fragmenty - w niezgrabny, ale mocny pomost - i zaczęły się oględziny w świetle latarek i reflektora.

Niebo na wschodzie poszarzało, łuny nie było już widać, gwiazdy powoli bladły i grubokroplista rosa ściekała po wznoszących się nad nimi ceramitowych płytach kadłuba.

– Ciekawe - powiedział Fizyk - mechanizm gra - klapa wygląda jak złoto i ma tylko ten jeden mały błąd, że nie daje się otworzyć.

– Nie lubię cudów - dorzucił Cybernetyk. Uderzał rękojeścią pilnika w metal.

Inżynier nic nie powiedział. Był wściekły.

– Czekajcie - odezwał się Koordynator - a może starą, wypróbowaną przez pokolenia metodą?…

I podniósł ośmłokilowy młot, który leżał u jego stóp na rusztowaniu.

– Można opukać obrzeże - ale tylko raz - zgodził się po chwili wahania Inżynier. Nie lubił podobnych „metod”.

Koordynator spojrzał z ukosa na czarny automat, który rysował się jak kanciasty pomnik w szarzyźnie świtu, podtrzymując piersią pomost, zważył w rękach młot, zamachnął się niezbyt mocno i uderzył. Bił miarowo, samym rozpędem wymachów, kując raz koło razu, pancerz odpowiadał tęgim, krótkim dźwiękiem, każde uderzenie trafiało kilka centymetrów dalej, było mu niewygodnie bić w górę, ale potrzebował fizycznego wysiłku, wtem seria miarowych odgłosów uległa zakłóceniu, wpadło w nią nowe, basowe stęknięcie, jakby się odezwała pod nimi sama ziemia. Młot obwisł w rękach Koordynatora. Usłyszeli przeciągły, narastający górą świst, potem tępy łomot, rusztowanie zadrgało konwulsyjnie.

– Na dół! - krzyknął Fizyk. Zeskakiwali jeden po drugim z rusztowania, tylko automat ani drgnął. Było już dobrze szaro. Równina i niebo miały barwę popiołu. Drugie mrukliwe stęknięcie, przenikający świst zdawał się ich nakrywać - odruchowo skulili się, wciągnęli głowy w ramiona - stali jeszcze pod osłoną wielkiego korpusu rakiety. Kilkaset metrów dalej grunt wytrysł pionowym gejzerem, towarzyszący temu odgłos był dziwnie słaby, stłumiony.

Pobiegli do tunelu. Automat ruszył za nimi. Wskakiwali do środka, Koordynator i Inżynier zatrzymali się za osłoną ziemnego przedpiersia. Cały horyzont we wschodniej stronie stękał podziemnymi gromami, łoskot toczył się równiną, świst zwielokrotniał, spotężniał, że nie można już było rozróżnić w nim pojedynczych nut, niebo grało organowym pianiem, jakby stada niewidzialnych naddźwiękowców pikowały z zenitu prosto na nich, całe przedpole buchało krótkimi bryzgami piasku, ziemi, wytryski rysowały się prawie czarno na ołowianym tle nieba, ziemia drgała raz po razie, z przedpiersia staczały się drobniutkie okruchy i leciały na dno tunelu.