Выбрать главу

– Zupełnie normalna cywilizacja - usłyszeli dochodzący z głębi głos Fizyka. - Co?

– Same przeloty albo niedoloty - mruknął Inżynier. Koordynator nie mógł go usłyszeć, powietrze piało bez przerwy, piaski tryskały, ale fontanny nie podchodziły bliżej do rakiety. Stali tak, zanurzeni po ramiona, kilka długich minut, a nic się nie zmieniało. Gromowy pomruk na horyzoncie zlał się w jeden przeciągły, basowy, prawie nie zmieniający się huk, ale wybuchów nie było dalej słychać - pociski padały prawie bezgłośnie, ziemia, wyrzucana impetem, osypywała się, było już tak jasno, że widzieli jej niewielkie wybrzuszenia, jakby kretowiska, otaczające miejsca trafień.

– Przynieście lornetę - krzyknął Koordynator nachylając się w głąb tunelu.

Po chwili miał ją w ręku. Nic nie mówił do Inżyniera, dziwił się tylko coraz bardziej - zrazu myślał, że atakująca ich artyleria wstrzeliwuje się, ale pociski łożyły się wciąż tak samo. Wodził lornetą po okolicy i widział buchające ze wszystkich stron fontanny trafień, to bliższe, to dalsze, żadna nie zbliżała się do rakiety ani na dwieście metrów.

– Co tam?! Nie atomowe, co?! - dobiegło go przytłumione wołanie z wnętrza tunelu.

– Nie! Spokój! - odkrzyknął wysilając głos. Inżynier przysunął twarz do jego ucha.

– Widzisz?! Same niewypały!!

– Widzę!!

– Okrążają nas ze wszystkich stron!!

Kiwnął powtórnie głową. Teraz Inżynier lornetował przedpole.

Lada chwila miało wzejść słońce. Niebo, blade, jakby wymyte, napełniał rozwodniony błękit. Nic nie poruszało się na równinie - poza pióropuszami trafień, które krzaczastym, rozsypującym się momentalnie i natychmiast znowu wstającym z ziemi kręgiem, niby dziwaczny, migający żywopłot, otaczały rakietę i wzgórze, z którego sterczała.

Koordynator zdecydował się naraz, wypełzł z tunelu i trzema susami wspiął się na szczyt pagórka, tu padł płasko na ziemię i spojrzał w przeciwną stronę, której nie mógł widzieć z tunelu. Obraz był taki sam - rozległy sierp trafień wyrastał kurzącymi i trzepocącymi krzakami wybuchów.

Ktoś rzucił się obok niego z impetem na wyschły grunt - Inżynier. Leżeli głowa przy głowie, patrząc na to, co się działo, prawie już nie słyszeli bezustannego gromu pod widnokręgiem, który płynął żelaznymi falami, chwilami jak gdyby się oddalał - to był efekt wiatru, obudzonego pierwszymi promieniami słońca.

– To nie są żadne niewypały! - krzyknął Inżynier.

– A co!?

– Nie wiem. Poczekajmy…

– Chodźmy do środka!

Zbiegli po stoku - choć pociski nie padały blisko, nie było to przyjemne, pod kopułą przeraźliwego wycia i świstu. Jeden za drugim skoczyli do włazu. Postawili w nim automat, a sami poszli do wnętrza statku, pociągając za sobą innych. W bibliotece, dokąd się udali, mało co było słychać, nawet drgań gruntu prawie się nie czuło.

– Więc co? Chcą nas tak trzymać? Zagłodzić? - pytał Fizyk, zdumiony, kiedy powiedzieli wszystko, co zdołali dostrzec.

– Diabli wiedzą. Chciałbym zobaczyć z bliska taki pocisk - powiedział Inżynier. - Jeżeli zrobią przerwę, warto by skoczyć.

– Automat skoczy - powiedział chłodno Koordynator.

– Automat?! - prawie jęknął Cybernetyk.

– Nic mu się nie stanie, nie bój się. Poczuli bardzo słabe, ale odmienne drgnięcie korpusu. Popatrzyli na siebie.

– Dostaliśmy! - krzyknął Chemik i zerwał się z miejsca.

– Przenoszą ogień?… - z wahaniem powiedział Koordynator. Pospieszył do tunelu. Na górze nic się z pozoru nie zmieniło. Horyzont huczał - ale pod rufą rakiety leżało na osłonecznionym piasku coś rozpryśniętego czarno, jak rozpękły worek śrutu. Usiłował odnaleźć miejsce, w którym dziwny pocisk roztrzaskał się o pancerz - ceramit nie nosił jednak najmniejszego śladu. Zanim stojący z tyłu zdołali go powstrzymać, biegiem skoczył ku rufie i zaczął obiema rękami wrzucać do pustego futerału lornety rozpryśnięte szczątki. Były jeszcze ciepłe.

Wrócił ze zdobyczą i natychmiast wszyscy poczęli na niego krzyczeć, najgłośniej Chemik.

– Masz źle w głowie, wiesz! To może być radioaktywne!!

Pobiegli do wnętrza. Szczątki nie okazały się radioaktywne. Licznik impulsów, kiedy go do nich zbliżyli, milczał. Wyglądały bardzo osobliwie - ani śladu pancerza czy innej jakiejś grubej powłoki pocisku, po prostu mnóstwo nadzwyczaj drobnych grudek, rozsypujących się w palcach na gruboziarniste, lśniące tłusto, metalowe opiłki.

Fizyk wziął ten proch pod lupę, podniósł brwi, wyciągnął z szafki mikroskop, spojrzał i krzyknął.

– No! no?! - omal nie oderwali mu przemocą głowy od okularu.

– Posyłają nam zegarki… - słabym głosem powiedział Chemik, kiedy z kolei odjął oko od mikroskopu.

W polu widzenia leżały, rozsypane rulonikami i łańcuszkami, dziesiątki i setki malutkich zębatek, mimośrodów, sprężynek, pogiętych osiek - przesuwali mikroskopowy stolik, sypali pod obiektyw nowe próbki i wciąż widzieli to samo.

– Co to może być?! - krzyknął Inżynier. Fizyk biegał po bibliotece od ściany do ściany z rozburzonymi włosami, stawał, patrzał na nich błędnym wzrokiem i biegał dalej.

– Jakiś niesłychanie skomplikowany mechanizm - coś potwornego po prostu, w tym - Inżynier zważył w ręce garść metalicznego prochu - są chyba miliardy, jeśli nie biliony tych przeklętych kółeczek!! Chodźmy na górę - zdecydował nagle - zobaczymy, co się dzieje.

Kanonada trwała bez żadnych zmian. Automat naliczył od chwili swego przybycia na posterunek tysiąc sto dziewięć trafień.

– Spróbujmy teraz klapę - przypomniał sobie naraz Chemik, kiedy wrócili do rakiety. Cybernetyk siedział nad mikroskopem i przeglądał szczątki pocisku, porcję za porcją. Nie odpowiadał, kiedy do niego mówili.

Trudno było w samej rzeczy siedzieć i nic nie robić - udali się więc do maszynowni. Światełka kontrolne mechanizmu zamkowego wciąż płonęły. Inżynier poruszył tylko rękojeść i wskaźnik posłusznie drgnął - klapa ruszyła. Natychmiast zamknął ją i powiedział:

– W każdej chwili możemy wyjechać Obrońcą.

– Klapa zawiśnie w powietrzu - zauważył Fizyk.

– Nie szkodzi, zostanie najwyżej półtora metra do ziemi. Dla Obrońcy to nic. Przejedzie.

Na razie nie było jednak naglącej potrzeby wyruszenia, wrócili więc do biblioteki. Cybernetyk wciąż tkwił przy mikroskopie. Był jak w transie.

– Zostawcie go - może wpadnie na coś - powiedział Doktor. - A teraz… musimy coś robić. Proponuję, żebyśmy zwyczajnie wzięli się do dalszego remontowania statku…

Wstali wolno z miejsc. Cóż innego pozostawało? Cała piątka spuściła się do sterowni, w której najwięcej jeszcze pozostało śladów zniszczeń. Przy rozrządzie sporo było mozolnej, niemal zegarmistrzowskiej dłubaniny, każdy obwód sprawdzali najpierw z otwartymi wyłącznikami, potem pod napięciem, co jakiś czas Koordynator wychodził na górę i wracał milcząc. Nikt go już o nic nie pytał. W sterowni, zagłębionej piętnaście metrów pod ziemię, czuło się delikatne chwianie otaczającego gruntu. Tak minęło południe. Robota mimo wszystko posuwała się. Poszłaby dużo szybciej z pomocą automatu - ale posterunek obserwacyjny był nieodzowny. Do pierwszej narachował przeszło osiem tysięcy trafień.

Chociaż nikt nie był głodny, przyrządzili obiad i zjedli go - na siłę i dla zdrowia - jak oświadczył Doktor. Teraz mało już było z tym kłopotów i naczyń nie musieli myć, wrzucało się je po prostu do paszczy zmywaka. Dwanaście minut po drugiej drgania nagle ustały. Wszyscy rzucili natychmiast pracę i pobiegli tunelem na powierzchnię. Chmurka zasłaniała słońce, cała rozpalona złoto równina leżała w nagrzanej ciszy, delikatny pył, podniesiony wybuchami, opadał, panował martwy spokój.

– Koniec?… - powiedział niepewnie Fizyk. Głos jego zabrzmiał dziwnie mocno, w ciągu całych godzin przywykli do nieustającego huczenia.

Ostatnie trafienie, zarejestrowane przez automat, miało liczbę porządkową dziesięć tysięcy sześćset cztery.

Powoli wyszli z tunelu. Nic się nie działo. O dwieście kilkadziesiąt do trzystu metrów ciągnął się wokół rakiety pas rozoranego przemielonego gruntu, miejscami pojedyncze leje zlały się w ciągłe zapadliska.

Doktor wspiął się na przedpiersie.

– Jeszcze nie - wstrzymał go Inżynier. - Zaczekajmy.

– Jak długo?

– Co najmniej pół godziny, a lepiej i godzinę.

– Zapalniki z opóźnieniem? Przecież tam nie ma wybuchowych ładunków!

– Nie wiadomo.

Chmura zeszła ze słońca, zajaśniało. Stali i rozglądali się - wiatr prawie ustał, robiło się coraz goręcej. Koordynator pierwszy usłyszał szelest.