Выбрать главу

– Co to jest? - powiedział szeptem.

Nastawili uszu. Im też wydało się, że coś słyszą.

Szelest był taki, jakby wiatr poruszał listkami krzaków. Ale w zasięgu spojrzenia nie było ani krzaków, ani liści, nic oprócz zrytego koliska piachu. Powietrze stało martwe, nagrzane, daleko, nad wydmami, dygotało od żaru Szelest trwał.

– To stamtąd?…

– Tak.

Mówili szeptem. Dobiegał teraz równomiernie ze wszystkich stron - czy to przesypywał się tak piasek?

– Nie ma wiatru… - odezwał się cicho Chemik.

– Nie, to nie wiatr. To tam - gdzie te pociski…

– Pójdę tam.

– Oszalałeś?! A jeżeli to czasowe zapalniki?

Chemik pobladł. Cofnął się, jakby chciał skoczyć do tunelu. Ale było tak jasno, panował taki bezruch - wszyscy stali - zacisnął zęby i pięści, został. Szelest trwał, miarowy, szybki, płynął zewsząd. Stali przygarbieni, z napiętymi mięśniami, bez drgnienia, jak w nieświadomym oczekiwaniu ciosu - to było tysiąc razy gorsze od kanonady! Słońce zawisło w zenicie, cienie kłębiastych chmur wolno sunęły równiną, chmury były spiętrzone, o płaskich podstawach, wyglądały jak białe wyspy.

Na horyzoncie nic się nie ruszało - wszędzie było tak pusto - nawet szare kielichy, których kreseczki wznosiły się przedtem niewyraźnie na tle odległych wydm - nawet one znikły! Teraz dopiero to spostrzegli.

– Patrzcie!

Krzyknął Fizyk. Wyciągniętą ręką pokazywał przed siebie. Ale to się stało prawie jednocześnie - ze wszystkich stron naraz. Można było patrzeć w każdą - widziało się to samo.

Zryty lejami grunt drgnął. Poruszył się. Wysuwało się z niego coś iskrzącego w słońcu, wszędzie gdzie padły pociski. Niemal równa, grzebieniasta linia błyszczących kiełków, gdzieniegdzie w czterech, czasem w pięciu, sześciu rzędach. Coś wyrastało z ziemi, tak szybko, że można było, wytężając wzrok, niemal widzieć postępowanie tego wzrostu.

Ktoś wybiegł pędem z tunelu, pognał, jakby ich nie widząc, przed siebie, ku wygiętej linii lustrzanych płomyków. Cybernetyk. Krzyknęli i pobiegli za nim.

– Wiem! - krzyczał. - Wiem!!

Padł na kolana przed szklistym wielorzędem kiełków. Wystawały już na palec z ziemi, u nasady grube jak pięść. Piasek delikatnie mrowił wokół każdego, w głębi coś drżało gorączkowo, krzątało się, pracowało. Słychać było jakby jednoczesne przesypywanie się miliardów najdelikatniejszych ziarenek.

– Mechaniczne plemniki!! - krzyknął Cybernetyk. Rękami usiłował okopywać grunt dokoła najbliższego kiełka. Nie szło mu to. Piasek był gorący. Poderwał ręce w górę. Ktoś pobiegł po łopaty, zabrali się do kopania, aż ziemia wylatywała w powietrze. Zmieszane z nią, zabłysły rozczłonkowane, długie, posplatane jak korzenie, żyły lustrzanej masy. Była twarda, dźwięczała pod uderzeniami łopaty jak metal, gdy dół osiągnął przeszło metr głębokości, usiłowali wyrwać ten dziwny twór, ale nawet nie drgnął - tak był zrośnięty z innymi.

– Czarny!! - krzyknął chór głosów, jak z jednej piersi. Automat nadbiegł, piasek tryskał mu spod nóg.

– Wyrwij to!

Chwytne cęgi zemknęły się na grubych, jak męskie ramię, lustrzanych żyłach. Stalowy tors wyprężał się. Zobaczyli, jak jego stopy zaczynają wolno zapadać w grunt: Najcichsze granie, jakby do ostatka napiętej, wibrującej struny, dobywało się z kadłuba. Prostował się, grzęznąc.

– Puść!! - krzyknął Inżynier. Czarny wygramolił się ciężko z zarycia i znieruchomiał.

Oni też stali bez ruchu. Lustrzany żywopłot miał już prawie pół metra wysokości. U spodu - nad samą ziemią powoli nabiegał nieco ciemniejszą, mlecznobłękitną barwą, a górą wciąż rósł.

– To tak - powiedział spokojnie Koordynator.

– Tak.

– Chcą nas zamknąć? Milczeli przez chwilę.

– Czy to nie jest jednak prymitywne - w końcu moglibyśmy teraz wyjść - powiedział Chemik.

– Zostawiając rakietę - odparł Koordynator. - Musiał ją sobie dobrze obejrzeć ten ich zwiad! Uważacie - wstrzelali się, prawie dokładnie, w tę bruzdę, którą wyryły ich tarcze!

– Rzeczywiście!

– Nieorganiczne plemniki - powiedział Cybernetyk. Uspokoił się. Otrzepał ręce z piasku i gliny. - Nieorganiczne ziarna - nasiona - rozumiecie? Zasadzili je - swoją artylerią!

– To nie jest metal - powiedział Chemik. - Czarny by go zgiął. To coś jak supranit albo ceramit, z utwardzającą obróbką.

– Ależ nie, przecież to po prostu piasek! - zawołał Cybernetyk. - Nie rozumiesz? One - to jest nieorganiczny metabolizm! Katalitycznie przemieniają piasek w jakąś wysokomolekularną pochodną krzemu - i tworzą z niej te żyły, tak jak rośliny wychwytują z gleby sole.

– Myślisz? - powiedział Chemik. Ukląkł, dotykał lśniącej powierzchni. Podniósł głowę.

– A gdyby trafiły na inny rodzaj gruntu? - spytał.

– Przystosowałyby się. Jestem tego pewien! Dlatego właśnie są tak piekielnie skomplikowane - ich zadaniem jest wytworzyć zawsze substancję jak najtwardszą, najoporniejszą ze wszystkich możliwych - z tego, co mają do dyspozycji.

– Och, jeżeli nic więcej - Obrońca wszystko ugryzie. I nie połamie sobie zębów - uśmiechnął się Inżynier.

– Czy oni nas zaatakowali? - powiedział cicho Doktor. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– A co to jest? Nie atak?

– Nie. Powiedziałbym raczej - próba obrony. Chcą nas - izolować.

– Więc co? Mamy siedzieć i czekać, aż będziemy jak robaki pod kloszem?

– A po co wam Obrońca? Zawahali się.

– Wody już nie potrzebujemy. Rakietę - prawdopodobnie - uda się wyremontować do tygodnia. Do dziesięciu dni, powiedzmy. Syntetyzatory atomowe ruszą w najbliższych godzinach. Nie przypuszczam, żeby to miał być klosz. Raczej - wysoki mur. Przegroda nie do przebycia dla nich, więc sądzą, że i dla nas także. Dzięki syntetyzatorom będziemy mieli żywność. Nie potrzebujemy od nich nic, a oni - chyba nie mogli wyraźniej - dać nam do zrozumienia, że sobie nas nie życzą…

Słuchali jego słów nachmurzeni. Inżynier rozejrzał się. Lustrzane ostrza dochodziły mu już do kolan. Sczepiały się. Zrastały. Szelest był teraz tak silny, jak dobywające się spod ziemi brzęczenie setek niewidzialnych uli. Sine korzenie w dnie wykopu nabrzękły, grube prawie jak pnie.

– Proszę cię - przyprowadź tu dubelta - nieoczekiwanie powiedział Koordynator. Doktor popatrzał na niego, jakby nie dosłyszał.

– Teraz? Tu? Po co?

– Nie wiem. To znaczy… chciałbym, żebyś go przyprowadził. Dobrze?

Skinął głową i odszedł. Stali, milcząc w słońcu. Ukazał się Doktor. Nagi olbrzym wypełzł za nim z trudem z tunelu, przeskoczył przez wał ziemi, wydawał się ożywiony i jakby zadowolony - trzymał się blisko Doktora i gulgotał z cicha. Naraz jego płaska twarzyczka stężała, błękitne oko patrzało nieruchomo przed siebie, sapnął. Obrócił się całym kadłubem. Przeraźliwie zakwilił. Wielkimi susami dopadł lustrzanych zasieków, jakby chciał się na nie rzucić, gnał wzdłuż nich, sadząc pokracznie, obiegł dokoła całe kolisko, bezustannie jęcząc, wydawał dziwny, dudniący kaszel, pomknął do Doktora, zaczął szczypać węzełkowatymi paluszkami jego kombinezon na piersi, drapał elastyczny materiał, zaglądał w oczy, lał się z niego pot, pchnął Doktora, odskoczył, wrócił, nagle jeszcze raz rozejrzał się, wciągnął z nieprzyjemnym odgłosem mały tors do kadłuba i rzucił się w czarny otwór tunelu.

Przez sekundę widzieli jeszcze spłaszczone, drgające podeszwy jego stóp, kiedy wpełzał do wnętrza.

Ludzie milczeli dobrą chwilę.

– Spodziewałeś się tego? - spytał Doktor Koordynatora.

– Nie… nie wiem. Naprawdę. Myślałem tylko, że - być może - to nie jest mu obce. Oczekiwałem jakiejś reakcji. Niezrozumiałej, powiedzmy. Takiej - nie…

– Czy to ma znaczyć, że ona jest zrozumiała? - mruknął Fizyk.

– W pewnym sensie tak - odparł Doktor. - On to zna. W każdym razie - zna coś podobnego - i boi się tego. Jest to dla niego jakieś straszne, zapewne - śmiertelnie niebezpieczne zjawisko.

– Egzekucja… modo Eden? - podpowiedział z cicha Chemik.

– Nie wiem. W każdym razie wskazywałoby to, że używają tego „żywego muru” nie tylko wobec planetarnych przybyszów. Można go zresztą zasadzić i bez artylerii.

– A może on po prostu boi się wszystkiego, co błyszczy? - powiedział Fizyk. - Proste skojarzenie. To by wyjaśniło także historię z tym lustrzanym pasem.

– Nie, pokazywałem mu lustro, ani się nie bał, ani się nim nie interesował - powiedział Doktor.

– A zatem on nie jest ani taki głupi, ani - niedorozwinięty - rzucił Fizyk. Stał tuż przy szklistych zasiekach, dochodziły mu do pasa.

– Obstrzelany pies boi się karabinu.

– Słuchajcie - powiedział Koordynator - zdaje mi się, że to martwy punkt. Jesteśmy w kropce. Co począć dalej? Remonty - remontami, to rozumie się samo przez się, ale chciałbym…