Pochyłość skończyła się, po jej dnie usianym plamistymi głazami wjechali na przeciwstok, rozpostarty aż po horyzont, gąsienice nie zagłębiały się już wcale, grunt był zbity, pojawiły się pierwsze, plackowate kępy groniastych zarośli, prawie czarnych, tylko pod niskie słońce prześwitywały wiśniowym kolorem, jakby liściaste pęcherzyki wypełniała krew. Jeszcze dalej ku południo-zachodowi zarośla podwyższyły się, gdzieniegdzie zamykały drogę, Obrońca parł przez nie, zanurzony do połowy gąsienic, prawie nie zwalniał szybkości, wydawał przy tym głuchy, nieprzyjemny trzask, odgłosy tysięcy pękających bąbelków, z których tryskała lepka, ciemna maź, plamiąca ceramitowe płyty, rychło cały korpus aż po wieżyczkę opryskany był jakby rudobrunatną farbą.
Byli na dwóchsetnym kilometrze, słońce dotykało już zachodniego horyzontu, długi, wyolbrzymiony cień pojazdu falował, wyginał się i rozciągał coraz bardziej. Naraz okropnie zazgrzytało pod Obrońcą, który na moment uniósł się lekko i zapadł w coś rozpryskującego się z przeciągłym chrzęstem. Inżynier zahamował, ale ujechali jeszcze kilkanaście metrów, nim wóz stanął. W szerokiej, wytorowanej w gąszczu koleinie za sobą ujrzeli zgniecione ciężarem Obrońcy kawały rdzawej konstrukcji, przemieszane z poszarpanymi szczątkami krzaków. Pojechali dalej - i znowu trafili, tym razem jedną gąsienicą, na zrosłe po wierzchu brodawczastymi krzakami łachmany kratownic, wygiętych, ażurowych ramion, płaty dziurawych blach - Obrońca roznosił to wszystko na kawałki gąsienicami, ugniatał z mazią cieknącą z pękających gron na zgrzytające ciasto, po jakimś czasie mur zarośli stał się jeszcze wyższy, wstrętny chrobot i pisk pordzewiałego żelastwa ustał, naraz czarniawe, tłukące w pancerz łodygi z brodawczakowatymi zgrubieniami rozsunęły się na obie strony - wjechali w głąb szerokiej na kilkanaście metrów przecinki, po drugiej stronie ciemniała taka sama ściana gąszczu jak ta, przez którą się przedarli. Inżynier zakręcił na miejscu i pojechali opadającą w dół, niczym leśna droga, przecinką, jej gliniaste dno było ubite, pokrywały je iłowate zacieki, wskazujące, że niekiedy płynęła tędy woda.
Przecinka nie biegła prosto, czasem połowa wielkiej, szkarłatnie rozpalonej tarczy słonecznej stawała naprzeciw przodu maszyny, rażąc ich, czasem na zakrętach kryła się i tylko krwawymi łyśnięciami rozdzierała atramentowy gąszcz, który uchodził w górę na dwa i trzy metry, zbity, droga zwężała się, zarazem pochyłość rosła, naraz ujrzeli całą ogromną tarczę zachodzącego słońca, przed nią rozpościerała się, kilkaset metrów niżej, wielka, różnobarwna przestrzeń.
W głębi płonęła powierzchnia wody, odbijając słoneczną czerwień. Brzeg jeziora, nierówny, pokryty plamami ciemnych zarośli, ukazywał sztuczne umocnienia, maszyny na rozstawionych nogach, bliżej, prawie pod samym stokiem urwiska, na którego krawędzi zatrzymał się gwałtownie Obrońca, nieregularną mozaiką rozchodziły się wzdłuż jasnych smug zabudowania, szeregi pionowych, ostro lśniących masztów, nie większych od zapałek, na dole panował ożywiony ruch, w różne strony pełzły kolumny szarych, białawych i brunatnych punkcików, mieszały się z sobą, gdzieniegdzie tworzyły koncentryczne skupiska i znów rozchodziły się wydłużonymi sznureczkami, a przy tym cały ten gęsto zamieszkany teren nieustannie błyskał drobnymi iskrami, jak gdyby w dziesiątkach domów mieszkańcy nieznużenie zamykali i otwierali okna, świecące szybami w blaskach słońca. Doktor wydał okrzyk zachwytu.
– Henryku, to ci się udało! Nareszcie coś normalnego, zwyczajne życie, i jaki punkt obserwacyjny!!
Mówiąc to, przekładał już nogi przez obrzeże otwartej wieżyczki. Inżynier zatrzymał go.
– Czekaj no, widzisz słońce? Zajdzie za jakieś pięć minut i nic już nie zobaczymy. Musimy sfilmować całą tę panoramę, i to z wielkim przyspieszeniem, inaczej nie uda się nam zdążyć.
Chemik wyciągał już spod foteli kamery, pomogli mu szybko założyć największy teleobiektyw, podobny do rury garłacza, dla pośpiechu ciskali statywy na ziemię, Inżynier rozwinął tymczasem splot nylonowej liny, zahaczył koniec u brzegu wieżyczki, resztę zwojów cisnął ponad przodem Obrońcy i zeskoczył na dół.
Tamci dwaj podnosili już statywy, biegli na skraj obrywu, dogonił ich z oboma końcami liny w ręku, ściągnął ją i zamocował po karabinku u pasa każdego.
– W zachłanności jeszcze byście zlecieli! - powiedział. Tarcza słoneczna opuszczała się w gorejące wody jeziora, kiedy ustawili kamerę, rozległ się pospieszny szmer mechanizmu i wielki obiektyw spojrzał w dół. Doktor ukląkł, podtrzymując przednie nogi statywu, którym groziło osunięcie się w przepaść. Chemik przyłożył oko do celownika, skrzywił się.
– Fatalnie oślepia! - krzyknął. - Daj blendy!!
Inżynier pognał pod górę, przyniósł po chwili największą osłonę przeciwsłoneczną i znowu zaczęli kręcić z największym pośpiechem. Tarcza do połowy tkwiła już za horyzontem. Inżynier, oburącz trzymając prowadnice, wodził miarowo kamerą w lewo i prawo, Chemik chwilami wstrzymywał ten ruch, nastawiał obiektyw na miejsca, w których w małym polu widzenia celownika dostrzegał zagęszczoną cyrkulację plamek i kształtów, poruszał transfokatorem, zmieniał ogniskową, Doktor wciąż klęczał, kamera cichutko mruczała, taśma leciała z bębnów, jedna skończyła się, zmienili szpule, jakby się paliło, szła już druga. Ledwo kawałek tarczy słonecznej stał nad ciemniejącą wodą, kiedy obiektyw całkowicie opuścił się w dół, na największe skupisko ruchu. Doktor, wychylony prawie do połowy ciała, wisiał na napiętej linie - inaczej nie dałoby się zrobić zdjęcia - widział pod sobą, gwałtownie lecące w dół, rudawe fałdy gliniastej ściany, oświetlone coraz to bledszą czerwienią. Przy ostatnich metrach drugiej szpuli czerwony dysk zgasł, niebo było jeszcze pełne blasku, ale równinę i jezioro okrył szaroniebieski cień - poza wybłyskami światełek nic już nie było tani widać.
Doktor wstał, chwytając się liny. Nieśli kamerę we trzech, ostrożnie, jak skarb.
– Myślisz, że się udały? - spytał Chemik Inżyniera.
– Przynajmniej część. Trochę taśmy mogło się prześwietlić. Przekonamy się na statku. Ostatecznie zawsze można tu wrócić.
Załadowali kamerę, szpule i statywy do środka i raz jeszcze wrócili na skraj urwiska. Teraz dopiero spostrzegli, że na wschodzie brzeg jeziora spiętrza się stromo, przechodząc w głębi krajobrazu w nieregularny, skalny mur, na szczytach oświetlony ostatnim różowym odblaskiem. Nad nim, daleko, biła w błękit z pierwszymi gwiazdami brunatna kolumna dymu - jej grzybiasto wypuszczony szczyt trwał chwilę nieruchomo i zapadł się poza górską barierę, znikając im z oczu.
– A, to tam jest ta dolina - zawołał Chemik do Doktora. Znowu spojrzeli w dół. Korowody białych i zielonkawych iskier pełzły powoli w różne strony wzdłuż brzegów jeziora, zakręcały, zlewały się w pełgające nierówno strumyczki, miejscami gasły, pojawiały się inne, większe, powoli robiło się tam coraz ciemniej i liczba świateł rosła. Nad nimi szumiał spokojnie wysoki gąszcz, całkiem czarny, odwrócili się niechętnie, tak piękny był widok, unieśli w oczach obraz jeziora z odbiciem silnych, mlecznych gwiazd.
Podchodząc po ilastym dnie przecinki, Doktor spytał Chemika:
– Co widziałeś?
Ten uśmiechnął się ze zmieszaniem.
– Nic. Nie myślałem w ogóle o tym, co widzę - starałem się tylko cały czas utrzymać ostrość, a Henryk tak szybko jechał w jedną i drugą stronę, że w ogóle w niczym nie mogłem się zorientować.
– To nie szkodzi - powiedział Inżynier i oparł się na wyziębłym pancerzu Obrońcy - robiliśmy dwieście zdjęć na sekundę, wszystko, co tam było, zobaczymy po wywołaniu - a teraz wracamy!
– Zupełnie sielska wyprawa - mruknął Doktor. Wspięli się na górę. Inżynier przesunął przezierniki teleekranu w tył i włączył wsteczny bieg. Jakiś czas jechali pod górę, cofając się, w szerszym miejscu nawrócili i pomknęli już prosto na północ.
– Nie będziemy wracać tą samą drogą - powiedział Inżynier - nałożylibyśmy niepotrzebnie ze sto kilometrów. Pociągnę przecinka, jak długo się da, i będziemy na miejscu za dwie godziny.
XI
Droga kręciła. Pochyłość była nieco mniejsza, ściany gąszczu zaciskały niekiedy Obrońcę, słyszeli uderzenia łodyg o szklistą obudowę wieżyczki, od czasu do czasu groniasty strąk spadał na kolana Chemika czy Doktora. Ten ostatni podniósł nie rozwiniętą kiść do nosa - i zdziwił się.
– To ma bardzo miły zapach - powiedział.
Byli w doskonałych humorach. Roziskrzone niebo nabierało plastyczności i głębi, wąż Drogi Mlecznej tlał bryłowato, powiewy wiatru przeczesywały gęstwinę ze słabym szelestem, Obrońca toczył się miękko, wydając ledwo słyszalne śpiewne mruczenie.