Выбрать главу

– Zejdźcie na dół. Jest jeszcze 0,9 rentgena na minutę. Czarny zostanie tutaj.

Nikt więcej się nie odezwał. Schodzili tunelem, Inżynier zauważył drugi, mniejszy automat, który łączył przewody w przejściu do maszynowni, ale nawet nad nim nie przystanął. W bibliotece paliły się światła, na małym stole stały aluminiowe talerze, leżały nakrycia, pośrodku stała flaszka wina. Koordynator, stojąc, powiedział:

– To miała być taka - uroczystość, bo automaty przejrzały rozrząd grawimetryczny - jest cały… Główny stos na rozruchu. Jeżeli postawimy rakietę, będzie można startować. Mówcie teraz.

Przez chwilę panowało milczenie. Doktor spojrzał na Inżyniera, zrozumiał nagle i odezwał się:

– Miałeś rację. Na zachód rzeczywiście ciągnie się pustynia. Zrobiliśmy - wielkim łukiem - prawie dwieście kilometrów, w kierunku południowo-zachodnim.

Opowiedział, jak dojechali nad zamieszkałą równinę u jeziora i sfilmowali ją i jak wracając natknęli się w ciemności na zbiorowisko posągów - tu się zawahał.

– Wyglądało rzeczywiście jak cmentarz albo - siedlisko jakiegoś wierzenia. To, co się potem działo, trudno przedstawić, bo nie jestem pewien, co to znaczyło - tę piosenkę już znacie. Gromada dubeltów uciekała w panice, wyglądało to tak, jakby ukryły się i zostały wypłoszone czy zagnane między te „nagrobki” - obławą. Mówię, że to tak wyglądało - więcej nie wiem. Kilkaset metrów poniżej, bo to się działo na stoku, był niewielki zagajnik i tam ukryte były inne dubelty, podobne do tego srebrnego, któregośmy zabili. Za nimi stała - być może zamaskowana - jedna z wirujących machin - wielki bąk. Ale tegośmy jeszcze wtedy nie wiedzieli - ani tego, że ci ukryci w zagajniku przeprowadzili nad samą ziemią giętki przewód, rodzaj dmuchawy, z której leciała pod ciśnieniem trująca substancja, piana zamieniająca się w zawiesinę czy gaz. Można będzie ją zbadać, bo musiała osiąść na filtrach, prawda? - zwrócił się do Inżyniera, który skinął głową. - Wysiedliśmy z Chemikiem, żeby obejrzeć te posągi, wieżyczka była otwarta - omal nas nie zadusiło, a najgorzej było z Henrykiem, bo pierwsza fala gazu poszła na Obrońcę. Kiedyśmy się dostali do środka i przedmuchali wieżyczkę tlenem, Henryk strzelił w przewód, a raczej w miejsce, w którym było go przedtem widać, bo staliśmy już w gęstej chmurze.

– Antymaterią? - spytał Koordynator w ciszy.

– Tak.

– Nie mogłeś użyć małego miotacza?

– Mogłem, ale nie użyłem.

– Byliśmy wszyscy… - Doktor szukał przez chwilę słowa - wzburzeni. Widzieliśmy padających. Te dubelty nie były nagie. Miały na sobie jakieś łachmany, zdawało mi się, że porozdzierane jakby w walce, ale tego nie jestem pewien. Na naszych oczach zginęły wszystkie albo prawie wszystkie. Przedtem - samiśmy się omal nie potruli. Tak to było. Potem Henryk usiłował odnaleźć dalszy ciąg przewodu, jeżeli dobrze pamiętam. Tak?

Inżynier skinął głową.

– W ten sposób zjechaliśmy w dół, do zagajnika, zobaczyliśmy tych srebrnych. Nosili rodzaj masek. Przypuszczam, że filtrowały powietrze. Ostrzelali nas, nie wiem czym - straciliśmy reflektor. Równocześnie ten wielki bąk ruszył. Chciał nas zaatakować z boku. W każdym razie wyjechał z krzaków. Wtedy - Henryk - dał serię.

– Po zagajniku?

– Tak.

– Po tych - srebrnych?

– Tak.

– I po bąku?

– Nie. On najechał na nas i roztrzaskał się o Obrońcę. Powstał naturalnie pożar - zarośla wyschły od termicznego udaru w momencie eksplozji, więc paliły się jak papier.

– Próbowali kontratakować?

– Nie.

– Gonili was?

– Nie wiem. Raczej nie. Wirujące tarcze mogłyby nas chyba doścignąć.

– W tym terenie - nie. Tam jest mnóstwo wądołów, parowy, wąwozy, coś jak ziemska jura, wapienne skałki, progi, osypiska - wyjaśnił Inżynier.

– Aha. I potem jechaliście prosto tutaj?

– Prawie prosto, z tym że mieliśmy wschodnie odchylenie.

Przez kilka sekund siedzieli w ciszy. Koordynator podniósł głowę.

– Zabiliście - wielu?

Doktor spojrzał na Inżyniera, a widząc, że ten nie zbiera się do odpowiedzi, rzekł:

– Było ciemno. Oni - kryli się w gąszczu. Wydaje mi się - widziałem co najmniej dwadzieścia srebrnych odblasków naraz. Ale głębiej, to znaczy w dalszych zaroślach, jeszcze coś prześwitywało. Mogło ich być więcej.

– Ci, którzy strzelali do was, to były na pewno dubelty? Nikt inny?

Doktor zawahał się.

– Mówiłem, że na małych torsach mieli rodzaj - pokryw, hełmów. Ale sądząc z kształtów, wielkości, sposobu poruszania się, to były dubelty.

– Czym was ostrzelali?

Doktor milczał.

– Pociski prawdopodobnie niemetaliczne - powiedział Inżynier. - Oceniam naturalnie tylko na wyczucie. Miejsc trafienia nie badałem, nawet nie oglądałem. Mała siła przebijająca - takie było moje wrażenie.

– Tak, niewielka - zgodził się z nimi Fizyk. - Reflektory - obejrzałem je przelotnie - są raczej wgniecione aniżeli przestrzelone.

– Jeden rozbił się w zderzeniu z bąkiem - wyjaśnił Chemik.

– A teraz o posągach - jak wyglądały? - spytał Koordynator.

Doktor usiłował opisać je, jak umiał. Kiedy przyszła kolej na białe figury, urwał i po chwili dodał z bladym uśmiechem:

– Tu znowu, niestety, można mówić tylko na migi…

– Czworo oczu? Bardzo wydatne czoła? - powtarzał powoli Koordynator.

– Tak.

– To były rzeźby? Kamień? Metal? Odlewy?

– Nie mogę powiedzieć. Odlewy na pewno nie - wielkość była nadnaturalna, jeżeli o to chodzi. A także pewna - deformacja, zmiana proporcji. Jakby… - zawahał się.

– Co?

– Uwznioślenie - powiedział z zakłopotaniem Doktor. - Ale to tylko impresja. Zresztą oglądaliśmy je krótko, a potem tyle się stało… I naturalnie znowu jest pole do robienia łatwych analogii. Cmentarz. Nieszczęśni prześladowani. Policyjna obława. Motopompa z gazem trującym. Policja w maskach gazowych. Umyślnie używam takich określeń, bo w samej rzeczy mogło się wydawać, że tak było - ale tego nie wiemy. Jedni z mieszkańców planety zabili na naszych oczach innych. To jest fakt - chyba bezsporny. Ale kto kogo - czy to były istoty dokładnie takie same, czy jakieś inne, różniące się między sobą…

– A jeżeli się różniły, to już wszystko jasne? - spytał Cybernetyk.

– Nie. Ale - myślałem też o takiej ewentualności. Przyznaję, z naszego punktu widzenia jest makabryczna. Jak wiadomo, człowiek potępia najsurowiej kanibalizm. Jednakże zjeść pieczeń małpią nie jest już na ogół, w oczach naszych moralistów, niczym strasznym. A co, jeżeli ewolucja biologiczna przebiegała tu tak, że zewnętrzne różnice pomiędzy istotami o inteligencji takiej jak ludzka a istotami, które pozostały na zwierzęcym szczeblu rozwoju, są daleko mniejsze aniżeli między człowiekiem i człekokształtną małpą? Mogliśmy - w takim wypadku - być świadkami - dajmy na to - polowania.

– A ten rów pod miastem? - rzucił Inżynier. - To też - myśliwskie trofea, tak? Podziwiam twoje adwokackie wybiegi, Doktorze!

– Jak długo nie mamy pewności…

– Mamy jeszcze film - przerwał mu Chemik. - Nie wiem, dlaczego - ale dotąd rzeczywiście nie udało się nam zobaczyć normalnego, zwykłego życia na tej planecie. Te zdjęcia to właśnie przeciętna, coś najbardziej codziennego, takie przynajmniej odniosłem wrażenie…

– Jak to, nie widzieliście nic? - zdziwił się Fizyk.

– Nie, zanadtośmy się spieszyli, żeby wykorzystać ostatnie światło. Odległość była znaczna, ponad osiemset metrów, nawet większa, ale mamy dwie szpule filmu, zdjęć zrobionych teleobiektywem. Która godzina? Nie ma jeszcze dwunastej! Możemy je zaraz wywołać.

– Daj Czarnemu - powiedział Koordynator. - Albo ten drugi automat - Doktorze, Inżynierze, widzę, że to was wzięło, prawda, żeśmy przeklęcie ugrzęźli w tym wszystkim, ale…

– Czy kontakty wysokich cywilizacji muszą się kończyć w taki sposób? - powiedział Doktor. - Bardzo bym chciał usłyszeć odpowiedź na to pytanie…

Koordynator potrząsnął głową, wstał i zdjął flaszkę ze stolika.

– Schowamy ją - powiedział - na inną okazję…

Kiedy inżynier i Fizyk wyszli obejrzeć Obrońcę, a Chemik postanowił, na wszelki wypadek, dopilnować wywołania filmu, Koordynator wziął Doktora pod ramię i podchodząc z nim do przechylonych półek bibliotecznych, powiedział, zniżając głos:

– Słuchaj, czy jest możliwe, że to wyście spowodowali, nieoczekiwanym zjawieniem, tę paniczną ucieczkę - i że to tylko was, nie uciekających, usiłowano atakować?

Doktor popatrzał na niego rozszerzonymi oczami.

– Wiesz, to mi w ogóle nie przyszło na myśl - przyznał. Milczał przez chwilę, zamyślony.

– Nie wiem - odezwał się na koniec. - Raczej nie… chyba że to był atak nieudany, który od razu obrócił się przeciw - niektórym z nich. Oczywiście - dodał prostując się - można to wszystko wyłożyć zupełnie inaczej. Tak, teraz widzę to wyraźnie. Powiedzmy: wjechaliśmy na jakiś teren strzeżony. Ci, co uciekali, to była, dajmy na to, grupa pielgrzymów, pątników, bo ja wiem. Straż, pilnująca tego miejsca, podprowadziła broń - ten przewód - pomiędzy posągami, w chwili kiedy Obrońca stanął. Tak, ale pierwsza fala gazu najwyraźniej objęła tamtych, a nie nas… Dobrze, załóżmy, że to był, z ich punktu widzenia, nieszczęśliwy przypadek. Wtedy - tak. Mogło tak być.