– Więc nie możesz tego wykluczyć?
– Nie, nie mogę. I wiesz, im dłużej nad tym myślę, tym bardziej wydaje mi się takie wyłożenie równouprawnione z naszym pierwszym. Mogli przecież zaciągnąć rozmaite straże w okolicy, kiedy wiadomość o nas rozeszła się. Kiedy byliśmy w tej dolinie, jeszcze nic nie wiedzieli - i dlatego nie napotkaliśmy tam uzbrojonych… Tego samego wieczoru pojawiły się przecież wirujące tarcze po raz pierwszy przy rakiecie.
– Naszym nieszczęściem jest to, że nie natrafiliśmy do tej pory nawet na strzępy chociażby ich sieci informacyjnej - odezwał się z głębi kajuty Cybernetyk. - Telegraf, radio, pismo, utrwalone dokumenty, coś takiego… Każda cywilizacja stwarza tego rodzaju środki techniczne i utrwala z ich pomocą swoją historię i doświadczenie. Ta pewno też. Gdybyśmy mogli dostać się do miasta!
– Obrońcą, tak - odpowiedział, zwracając się ku niemu, Koordynator. - Ale rozpętałaby się bitwa, której przebiegu ani rezultatów nie potrafimy przewidzieć - zdajesz sobie chyba z tego sprawę.
– Więc gdybyśmy mogli zetknąć się z jakimś rozumnym fachowcem, technikiem z ich szeregów.
– Jak mamy to zrobić? Udać się na polowanie? - spytał Doktor.
– Ba, gdybym wiedział jak! To wydaje się przecież tak proste - przybywa się na planetę z całym naręczem interkomunikatorów, elektronowych mózgów tłumaczących, rysuje się na piasku trójkąty Pitagorasa, wymienia podarki…
– Przestań opowiadać bajki, dobrze? -To powiedział Inżynier. Stał w progu.
– Chodźcie. Film jest już wywołany.
Postanowili wyświetlić go w laboratorium, było bowiem najdłuższe ze wszystkich pomieszczeń statku. Kiedy tam weszli, taśma już utrwalona, ale jeszcze mokra, wirowała w bębnie, przez który dmuchało gorące powietrze. Z niego szła od razu na szpulę aparatu projekcyjnego. Koordynator usiadł za nim, tak aby móc w każdej chwili zatrzymać lub cofać obraz na ekranie, wszyscy zajęli miejsca i automat zgasił światło.
Pierwsze metry były zupełnie spalone - kilka razy mignęły fragmenty tafli jeziora, potem ukazało się jego nabrzeże. Było umocnione, w kilku miejscach schodziły w wodę długie pochylnie, nad którymi stały rozkraczone wieże, połączone ażurowymi wstęgami. Obraz na chwilę stał się nieostry, a kiedy znowu szczegóły dały się dostrzec, zobaczyli, że każda wieża ma u szczytu dwa, wirujące w przeciwne strony, pięciołopatkowe śmigła. Obracały się bardzo wolno, bo zdjęcie było robione ze znacznym przyspieszeniem. Po opadających w głąb jeziora pochylniach sunęły jakieś przedmioty, jakby zatapiane w wodzie, ale niepodobna było dostrzec ich zarysów. Ponadto wszystko działo się niesłychanie powoli. Koordynator cofnął kilkanaście metrów taśmy i puścił ją drugi raz, znacznie szybciej. Przedmioty spuszczane wzdłuż cienkich smug, rozmazanych, niczym drgające grube struny, zjechały teraz szybko i wpadły do wody, po powierzchni rozeszły się kręgi. Na samym brzegu stał, widziany z tyłu, dubelt, tylko górna część jego wielkiego torsu wystawała z beczkowatego urządzenia, nad którym sterczał cienki bicz, zakończony rozwianą plamą.
Nabrzeże znikło. Teraz przez ekran przesuwały się płaskie jak pudełka obiekty, osadzone na ażurowych słupach. Na ich wierzchu stały liczne beczkowate twory, podobne do tego, w którym tkwił dubelt na przystani. Wszystkie były puste, niektóre poruszały się leniwie, po dwa i trzy w tę samą stronę, stawały i ruszały z powrotem.
Obraz przesuwał się powoli dalej. Pojawiły się błyski, bardzo liczne, widać je było jako spalone, czarne plamy.
Film uległ prześwietleniu i co gorsza, plamy otaczały kręgi zmętnień. Spoza tych mglistych otoków przezierały małe sylwetki, widziane w skrócie, z wysoka. Dubelty chodziły parami w różne strony, małe torsy miały okolone czymś puszystym, tak że wystawała tylko główka, ale obraz nie był tak wyraźny, by dało się rozróżnić rysy twarzy.
Teraz wpłynęła w ekran wielka, podnosząca się i opadająca miarowo masa. Ściekała w stronę dolnego rogu ekranu, jak spieniony syrop, chodziły po niej na eliptycznych podkładach dziesiątki dubeltów, wyglądało, jakby trzymały coś w swoich małych rączkach i dotykały owej masy, wygładzały ją czy zgarniały. Od czasu do czasu wypuczała się we wzgórek, zaostrzony u szczytu, wytryskało stamtąd coś podobnego do szarego kielicha. Obraz przesuwał się, ale ruchliwa masa dalej go wypełniała, szczegóły wystąpiły z dużą wyrazistością, w środku powstała, jakby wyrastając, kępa oddalonych od siebie nieznacznie smukłych kielichów, przy każdym stały dwa albo trzy dubelty i przykładały do nich z wysoka twarze, stały chwilę nieruchomo, potem oddalały twarz, i to się tak powtarzało. Koordynator znowu cofnął taśmę i puścił ją szybko - teraz dubelty jak gdyby całowały wnętrze owych kielichów. Inne, w tle, na które nie zwrócili przedtem uwagi, stały z wyciągniętym do połowy małym torsem i jakby obserwowały czynności tamtych.
Obraz znowu się przesunął. Widać było sam skraj masy, obwiedziony ciemną linią, tuż obok przesuwały się wirujące kręgi, o wiele mniejsze od tych, które znali. Ich wirowanie było leniwe i odbywało się jakby skokami - można było zauważyć rozmachy ażurowych ramion - był to filmowy efekt, spowodowany przesunięciem się obracających elementów względem poszczególnych klatek taśmy.
Ekran wypełniał się z wolna coraz żywszym ruchem, choć odbywał się on - wskutek spowolnienia - jakby w bardzo gęstym, niepowietrznym ośrodku. Pojawiło się to, co filmujący wzięli za „śródmieście”. Była to gęsta sieć rowków, którymi sunęły w różne strony szczególne, z jednego boku ścięte, z drugiego zaokrąglone, beczkowate twory. Na każdym tuliły się ciasno postaci dubeltów, w liczbie od pięciu do dwóch. Przeważnie jechały po trzy razem. Wydawało się, że ich małe torsy opasuje coś, co przechodzi na zewnętrzną stronę jadącej „beczki”, ale mógł to być też odblask. Cienie od zachodzącego słońca były bardzo długie i utrudniały rozróżnianie elementów obrazu. Ponad rowkowanymi arteriami biegły ażurowe mostki o zgrabnych kształtach. Na tych mostkach stały gdzieniegdzie, wirując na miejscu, wielkie bąki, i znowu wirowanie to rozpadało się na serie skomplikowanych ruchów kołująco-wyprostnych, jakby członkówate odnóża wychwytywały coś niewidzialnego z powietrza. Jeden bąk znieruchomiał i wtedy zaczęły wychodzić z niego postacie okryte bardzo błyszczącą substancją. Film był czarno-biały, niepodobna więc było orzec, czy jest srebrna. W momencie kiedy trzeci dubelt wysiadał ciągnąc za sobą coś mglistego, obraz się przesunął. Przez środek biegła gruba lina, znajdowała się o wiele bliżej obiektywu aniżeli to, co było w tle. Lina ta - czy rurowy przewód - huśtała się lekko, obciążona wąskim cygarem, z którego sypało się coś mieniącego, jak chmura liści, ale przedmiociki te musiały być cięższe, nie polatywały bowiem, lecz spadały jak ciężarki w dół; tam, na zaklęsłej powierzchni stały wieloma szeregami dubelty i nieustanne, drobne iskry leciały z ich rączek ku ziemi - było to całkiem niezrozumiałe, bo chmura sypiących się z wysokości obiektów jak gdyby znikała, nie dolatując do stojących na dole. Obraz przesuwał się wolno, na samym skraju leżały dwa dubelty nieruchomo, trzeci zbliżał się do nich, wtedy owe dwa wolno się uniosły. Jeden z nich chwiał się na różne strony - wyglądał jak głowa cukru, ze schowanym małym torsem. Koordynator cofnął taśmę, puścił ją jeszcze raz, a kiedy ukazały się leżące ciała, zatrzymał ją, próbował wyostrzyć obraz, potem podszedł do ekranu z dużym powiększającym szkłem.
Przez szkło zobaczył tylko rozpływające się, wielkie plamy.
Zrobiło się ciemno - to był koniec pierwszej taśmy. Początek drugiej ukazywał ten sam obraz, tylko trochę przesunięty i ciemniejszy, widocznie światło osłabło i nie dało się już tego skompensować pełnym rozwarciem obiektywu. Dwa dubelty odchodziły wolno, trzeci wpółleżał na ziemi. Przez ekran przeciągnęły trzepocące smugi, obiektyw jechał tak szybko, że nic się nie widziało, potem weszła w pole widzenia wielka sieć o pięciokątnych okach, w każdym stał jeden dubelt, tylko w nielicznych - dwa. Pod tą siecią drżała druga, rozmazana, naraz zrozumieli, że pierwsza była rzeczywista, a druga - jej cieniem, rzucanym na podłoże. Było ono gładkie, jakby wyłożone jakąś substancją podobną do betonu. Dubelty w okach sieci miały na sobie bufiaste, ciemne przybrania, które pogrubiały je i poszerzały. Wszystkie niemal wykonywały te same ruchy - ich małe torsy, zasłonięte czymś na wpół przejrzystym, powoli kłoniły się na boki, ta osobliwa gimnastyka odbywała się nadzwyczaj wolno. Obraz zadrgał, pochylił się, przez chwilę znów źle było widać, robiło się też coraz ciemniej, ukazał się sam skraj sieci, rozpiętej na linach, jedna kończyła się u stojącej skosem, wielkiej, nieruchomej tarczy. Dalej odbywał się taki sam „uliczny” ruch, jaki już widzieli - w różne strony sunęły beczkowate obiekty pełne dubeltów. Kamera raz jeszcze najechała na sieć, z drugiej strony, odsunęła się w bok, pojawiły się piesze dubelty - sfilmowane w ostrym, odgórnym skrócie, łaziły kaczkowato parami, dalej ukazał się cały tłum, rozdzielony pośrodku na dwoje długą, wąską uliczką. Jej środkiem sunęła na zamglonych kółkach lina, wybiegająca poza brzeg obrazu, lina ta ciągnęła coś długiego, co wydawało ostre błyski, jak graniasty, wydłużony kryształ czy obłożony lustrzanymi taflami kloc, chwiał się z boku na bok i rzucał świetlne liźnięcia na stojących - naraz, na krótką chwilę, znieruchomiał - wyprzejrzyścił się, zamknięta w jego wnętrzu, ukazała się leżąca postać. Rozległ się czyjś stłumiony okrzyk. Koordynator cofnął taśmę, przewinął ją, a kiedy po znanym już chybnięciu wydłużony przedmiot ukazał zawartość swego wnętrza, zatrzymał projektor. Wszyscy podeszli do samego ekranu - otoczony szpalerem dubeltów, leżał tam, w środku pustej uliczki, człowiek. Panowała martwa cisza.