– Zdaje się, że przyjdzie jednak zwariować - rozległ się w ciemności czyjś głos.
– No, pierwej obejrzymy to sobie do końca - odparł Koordynator. Wrócili na miejsca, taśma ruszyła, obraz drgnął, ożył. Jedna po drugiej, sunęły uliczką w tłumie wydłużone, trumniaste bryły, ale były przykryte czymś jasnym, co zwisało aż do ziemi i wlokło się po niej, jak gruba tkanina. Obraz przesunął się, ukazał pustkowie, z jednej strony obramowane pochyłym murem, sterczały pod nim kępy zarośli, samotny dubelt szedł wzdłuż bruzdy biegnącej przez cały ekran, naraz uskoczył, jakby w popłochu - zwolnionym, ogromnym susem szybował w powietrzu, wirujący bąk przesunął się wzdłuż bruzdy, coś błysnęło mocno, jakby mgła zasnuła pole widzenia, kiedy się rozeszła, dubelt leżał nieruchomo, rozciągnięty na boku. Jego ciało stało się nagle prawie czarne. Wszystko to było zanurzone w rosnącym mroku, wydawało się, że leżący drgnął, zaczął jak gdyby pełznąć, na ekranie zamiotały się ciemne pręgi, potem zapłonął biało. Tak skończył się film. Gdy światło zabłysło, Chemik zabrał szpule i poszedł z nimi do ciemni, by zrobić fotograficzne powiększenia wybranych klatek. Inni zostali w laboratorium.
– No, a teraz magiel interpretacyjny - powiedział Doktor. - Zaraz mogę przedstawić dwie, a nawet trzy rozmaite wykładnie.
– Koniecznie chcesz nas doprowadzić do rozpaczy? - rzucił rozeźlony nagle Inżynier. - Gdybyś solidnie wziął się za fizjologię dubelta, przede wszystkim - fizjologię zmysłów, na pewno wiedzielibyśmy dziś już daleko więcej!
– Kiedy miałem to zrobić? - spytał Doktor.
– Koledzy! - podniósł głos Koordynator. - Zaczyna się zupełnie jak posiedzenie instytutu kosmologicznego! Naturalnie wszystkich nas zaszokowała ta ludzka figura - to była bez wątpienia figura, nieruchoma podobizna, zatopiona, jak się zdaje, w jakiejś masie. Jest zupełnie prawdopodobne, że za pośrednictwem swojej sieci informacyjnej rozesłali nasze konterfekty do wszystkich osiedli planety - gdzie, w oparciu o posiadane wiadomości, sporządzono człekokształtne kukły.
– Skąd wzięli nasze podobizny? - spytał Doktor.
– Krążyli przecież dobre kilka godzin wokół rakiety, przed dwoma dniami, mogli dokonać nawet szczegółowych obserwacji.
– I po cóż by mieli robić takie „portrety”?
– Dla celów naukowych albo religijnych - tego nie rozstrzygniemy oczywiście najdłuższą nawet dyskusją. W każdym razie nie jest to jakiś niewytłumaczalny fenomen. Widzieliśmy raczej niezbyt wielki ośrodek, w którym toczą się prace o charakterze zapewne wytwórczym, być może obserwowaliśmy także ich - rozrywki, może funkcjonowanie ich „sztuki”, przeciętny „ruch uliczny” - dalej - prace na przystani i u tych sypiących się przedmiotów, niezbyt zrozumiałe.
– To dobre określenie - wtrącił uparty Doktor.
– Były tam jeszcze jak gdyby „sceny z życia wojska” - mamy sporo podstaw do sądzenia, że odziani w srebrne powłoki tworzą armię - scena u samego końca jest niejasna. Mogło to być naturalnie jakieś ukaranie osobnika, który, idąc traktem przeznaczonym dla bąków, wykroczył przeciw panującemu u nich prawu.
– Egzekucja na miejscu jako mandat za złe przejście ulicy to raczej srogie, nie uważasz? - spytał Doktor.
– Dlaczego usiłujesz wszystko obracać w nonsens?
– Ponieważ w dalszym ciągu twierdzę, że zobaczyliśmy akurat tyle, co mogliby zobaczyć ślepi.
– Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia - spytał Koordynator - poza wyznaniami agnostycznego credo?
– Ja - powiedział Fizyk. - Wygląda na to, że dubelty poruszają się pieszo raczej w okolicznościach wyjątkowych, na co zresztą wskazywałaby ich wielka tusza - i dysproporcja kończyn, zwłaszcza rąk, w stosunku do masy ciała. Wydaje mi się, że próby naszkicowania możliwego drzewa ewolucyjnego, które wydało tak ukształtowane osobniki, byłyby niezmiernie instruktywne. Zauważyliście wszyscy ich żywą gestykulację - tymi swoimi rączkami żaden z nich nie podnosił ciężaru, nie ciągnął nic, nie dźwigał, obrazy takie są przecież w mieście ziemskim na porządku dziennym. Może więc ręce służą im do innych celów.
– Do jakich? - z zainteresowaniem spytał Doktor.
– Nie wiem, to twoja dziedzina. Jest tu w każdym razie wiele do zrobienia. Może zbyt pochopnie usiłowaliśmy od razu zrozumieć architektonikę ich społeczeństwa - zamiast wziąć się do uczciwego badania poszczególnych jego cegiełek.
– To racja - powiedział Doktor. - Ręce - tak, to na pewno bardzo ważny problem. Drzewo ewolucyjne też. Nie wiemy nawet, czy są ssakami. Podjąłbym się w ciągu kilku dni odpowiedzieć na takie pytania, tylko się boję, że nie wyjaśnię tego, co mnie w tym całym widowisku najbardziej zafrapowało.
– A mianowicie? - spytał Inżynier.
– Mianowicie to, że nie widziałem ani jednego samotnego przechodnia. Ani jednego. Nie zwróciliście na to uwagi?
– Owszem, był jeden - na samym końcu - powiedział Fizyk.
– Tak, właśnie.
Po tych słowach Doktora nikt się przez dłuższą chwilę nie odezwał.
– Będziemy musieli jeszcze raz obejrzeć ten film - powiedział, jakby wahając się, Koordynator. - Zdaje mi się, że Doktor ma słuszność. Samotnych pieszych nie było - poruszali się co najmniej parami. Chociaż, na samym początku, tak! Jeden stał na przystani.
– Siedział w tym stożkowatym aparacie - powiedział Doktor. - W tarczach też siedzą pojedynczo. Mówiłem o pieszych. Tylko o pieszych.
– Nie było ich wiele.
– Kilka setek na pewno. Wyobraź sobie widzianą z lotu ptaka ulicę ziemskiego miasta. Procent samotnych przechodniów na pewno będzie spory. W niektórych godzinach tacy stanowią nawet większość, a tu brak ich w ogóle.
– Co to ma znaczyć? - spytał Inżynier.
– Niestety - potrząsnął głową Doktor - teraz ja pytam.
– Jeden - samotny - przyjechał z wami - powiedział Inżynier.
– Ale znasz okoliczności, jakie temu towarzyszyły? - Inżynier nie odpowiedział.
– Słuchajcie - odezwał się Koordynator - taka dyskusja natychmiast staje się jałowym sporem. Nie prowadziliśmy systematycznych badań, bo nie jesteśmy ekspedycją naukowo-badawczą, mieliśmy raczej inne kłopoty, typu „walki o byt”. Musimy ułożyć dalsze plany działania. Jutro ruszy koparka, to jest już pewne. Będziemy mieli łącznie dwa automaty, dwa półautomaty, koparkę i Obrońcę, który, przy zachowaniu odpowiedniej ostrożności, może też dopomóc w wydobywaniu rakiety. Nie wiem, czy znacie plan, któryśmy opracowali z Inżynierem. Pierwotna koncepcja polegać miała na opuszczaniu rakiety do poziomu i stawianiu w pionie przez podnoszenie i podtrzymywanie kadłuba utwardzoną ziemią. Jest to metoda, której używali jeszcze budowniczowie piramid. Otóż chcemy teraz pociąć nasz „szklany mur” na fragmenty odpowiedniej wielkości i zbudować z nich system rusztowań. Materiału będzie dość, a wiemy już, że ta substancja daje się topić i spawać w wysokiej temperaturze. Realizacja tego projektu, przy użyciu budulca, którego z mimowiedną życzliwością dostarczyli nam mieszkańcy Edenu, pozwoli skrócić radykalnie cały proces. Nie jest wykluczone, że za trzy dni będziemy mogli startować. - Czekajcie - powiedział, widząc poruszenie obecnych - więc chciałem was, w związku z tym, zapytać - czy będziemy startować?
– Tak - powiedział Fizyk.
– Nie! - prawie równocześnie odezwał się Chemik.
– Jeszcze nie - rzucił Cybernetyk. Nastała chwila ciszy. Inżynier ani Doktor jeszcze się nie wypowiedzieli.
– Myślę, że powinniśmy lecieć - powiedział na koniec Inżynier. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
Gdy milczenie przedłużało się, jakby oczekiwali od niego jakichś wyjaśnień, powiedział:
– Uważałem przedtem inaczej. Chodzi jednak o cenę. Po prostu o cenę. Moglibyśmy się bez wątpienia wiele jeszcze dowiedzieć, ale koszt zdobycia tej wiedzy mógłby być - zbyt wielki. Dla obu stron. Po tym, co zaszło, pokojowe próby porozumienia, nawiązania kontaktu, uważam za nierealne. Poza tym, cośmy sobie mówili, każdy chyba, czy tego chciał, czy nie, ma jakąś własną koncepcję tego świata. Ja też miałem taką koncepcję. Wydawało mi się, że zachodzą tu rzeczy potworne i że w związku z tym powinniśmy interweniować. Jak długo byliśmy Robinsonami i odwalali każdy kawałek gruzu ręką, nic o tym nie mówiłem. Chciałem czekać, aż dowiem się więcej i będziemy mieli do dyspozycji nasze środki techniczne. Otóż teraz, wyznam, dalej nie widzę przekonujących powodów, które zmusiłyby mnie do odrzucenia mojej koncepcji Edenu, ale wszelka interwencja, w służbie tego, co uważamy za dobre i słuszne, każda taka próba skończy się najprawdopodobniej tak, jak nasza dzisiejsza wyprawa. Użyciem anihilatora. Naturalnie, znajdziemy zawsze usprawiedliwienie, że to była obrona konieczna i tak dalej, ale zamiast pomocy przyniesiemy zagładę. Teraz wiecie mniej więcej wszystko.