– Może i racja - mruknął Inżynier. - Eden… - dodał po chwili. - Wiesz, zaczyna mi się rysować jakiś obraz, w oparciu o słowa dubelta, tego astronoma, a raczej… kalkulatora… Potworny.
– Tak - skinął wolno Koordynator. - Jakieś ostateczne, tak konsekwentne, że aż budzące podziw nadużycie teorii informacji. Jak się okazuje, może być ona narzędziem do zadawania tortur znacznie straszliwszych niż wszystkie męczarnie fizyczne, wiesz? Selekcjonowanie, hamowanie, blokowanie informacji - w ten sposób można w samej rzeczy uprawiać jakąś geometrycznie ścisłą, koszmarną „prokrustykę”, jak powiedział kalkulator.
– Jak sądzisz, czy oni… czy on to - rozumie?
– Jak to, czy rozumie? A, myślisz, czy uważa taki stan za normalny? No, w pewnym sensie chyba tak. Przecież nic innego nie zna. Chociaż powoływał się na ich dawniejszą historię - tyranów, zwykłych, potem tych „anonimów”, a więc posiada skalę porównawczą. Tak, na pewno - gdyby jej nie miał, nie potrafiłby nam tego powiedzieć.
– Jeżeli odwoływanie się do tyranii ma mu umożliwić wspominanie „lepszych czasów”, to… dziękuję…
– A jednak. To - pewnego rodzaju - spoisty ciąg rozwojowy. Któryś tyran z rzędu wpadł widać na myśl, że własna anonimowość, przy istniejącym systemie władania, będzie korzystna. Społeczeństwo, nie mogąc skoncentrować oporu, skierować wrogich uczuć na konkretną osobę, staje się w jakiejś mierze jak gdyby rozbrojone.
– Ach, rozumiesz to w ten sposób? Tyran bez twarzy!
– Może to fałszywa analogia, ale - po pewnym czasie, kiedy powstały teoretyczne podstawy tej ich „prokrustyki”, któryś z jego następców poszedł jeszcze dalej, zlikwidował - pozornie - nawet swoje „incognito”, zniósł samego siebie, sam system rządów - oczywiście, wyłącznie w sferze pojęć, słów, publicznego porozumiewania się…
– Ale dlaczego nie ma tu żadnych ruchów wyzwoleńczych? Tego nie mogę pojąć! I nawet jeżeli karzą swoich „przestępców” w ten sposób, że wcielają ich do tych jakichś autonomicznych, izolowanych grup, to przecież wobec braku jakiejkolwiek straży, nadzoru, zewnętrznej przemocy - możliwa jest indywidualna ucieczka, a nawet zorganizowany opór.
– Aby powstać mogła organizacja, pierwej muszą istnieć środki porozumiewania.
Koordynator wystawił przez właz wieżyczki tarczkę geigera, którego tykot zdawał się pomału przygasać.
– Zauważ, że określone zjawiska nie są u nich w ogóle pozbawione nazwy - ani związku z innymi - ale że i nazwy, i związki, jakie się podaje za rzeczywiste, są - maskami. Spotwornienia, wywołane mutacjami, nazywa się epidemią jakiejś choroby i tak musi być ze wszystkim innym. Żeby opanować świat, trzeba go pierwej - nazwać. Pozbawieni wiedzy, broni, organizacji, odcięci od innych żyjących, niewiele mogą począć.
– Tak - powiedział Inżynier - ale - ta scena na cmentarzu, ten rów pod miastem wskazują przecież, że, być może, porządek nie jest tu mimo wszystko taki doskonały, jak by sobie mógł tego życzyć niewiadomy władca. A jeszcze to, że nasz dubelt przeraził się tego lustrzanego muru, pamiętasz? Widać, nie wszystko toczy się tutaj gładko.
Geiger nad ich głowami tykał coraz ospałej. Zwaliska pod ścianą otaczającą statek ściemniały, tylko ziemia dymiła jeszcze, a powietrze drgało słupem tak wysokim, aż chwiały się dziwacznie obrazy gwiazd.
– Zdecydowaliśmy start - podjął Inżynier - a przecież moglibyśmy poznać lepiej ich język. Dojść tego, jak działa ta ich przeklęta władza, udająca własne nieistnienie. I… dać im broń…
– Komu? Tym nieszczęśnikom, podobnym do naszego dubelta? Dałbyś mu w rękę anihilator? Człowieku!
– A więc, na początku, moglibyśmy sami…
– Zniszczyć tę władzę, tak? - spokojnie powiedział Koordynator. - Innymi słowy - wyzwolić ich - siłą.
– Jeżeli innego sposobu nie ma.
– Po pierwsze to nie są ludzie. Nie wolno ci zapominać, że koniec końców zawsze rozmawiasz z kalkulatorem i że dubelta zrozumiesz tylko o tyle, o ile pojmie go sam kalkulator. Po wtóre - nikt im tego, co jest, nie narzucił. Przynajmniej nikt z kosmosu. Oni sami…
– Rozumując tak, wyrażam zgodę na wszystko. Na wszystko! - krzyknął Inżynier.
– A jak chcesz, żebym rozumował? Czy ludność planety to dziecko, które weszło w ślepy zaułek, z którego można ją wyprowadzić za rączkę? Gdyby to było tak proste, mój Boże! Henryku, wyzwalanie zaczęłoby się od tego, że musielibyśmy zabijać, a im zacieklejsza byłaby walka, z tym niniejszym rozeznaniem byśmy działali, zabijając już w końcu tylko po to, by otworzyć sobie odwrót albo drogę do kontrataku, zabijając wszystkich, którzy by stali naprzeciw Obrońcy - wiesz dobrze, jak to łatwo!
– Wiem - mruknął Inżynier. - Zresztą - dodał - nic jeszcze nie wiadomo. Bez wątpienia obserwują nas, i te okna, któreśmy pootwierali w ich „nieprzenikliwej” powłoce, na pewno im się nie spodobają. Sądzę, że możemy teraz oczekiwać następnej próby.
– Tak, to możliwe - zgodził się Koordynator. - Myślałem nawet, czy nie warto by wystawić jakichś dalekich posterunków. Elektronowe oczy i uszy.
– Zabrałoby nam to masę czasu i pochłonęło materiał, którego nie mamy zbyt wiele.
– I o tym myślałem, dlatego właśnie się waham…
– Dwa rentgeny na sekundę. Możemy już wysłać automaty.
– Dobrze. Obrońcę lepiej będzie wciągnąć na górę, do rakiety - na wszelki wypadek.
Po południu niebo zaciągnęło się chmurami i po raz pierwszy od czasu, kiedy przybyli na planetę, zaczął padać drobny, ciepły deszcz. Lustrzany mur pociemniał, słychać było, jak po jego wypukłościach sączą się drobne strumyki. Automaty pracowały nieznużenie, bicze piasku, wyrzucane z pulsomotorów, zgrzytały i syczały po powierzchni zwalonych płyt, okruchy szkliwa wzbijały się w powietrze, piach z deszczem tworzył rzadkie błoto. Czarny wciągał do rakiety ciężarowym włazem zbiorniki pełne radioaktywnych szczątków, drugi automat kontrolował geigerem hermetyczność pokryw. Potem obie maszyny wlokły już oczyszczone płyty na miejsca wyznaczone przez Inżyniera, gdzie w tryskających fontannach iskier, wyrzucanych przez spawarki, wielkie bryły miękły w temperaturze łuku, sczepiały się ze sobą i tworzyły zaczątek przyszłego pomostu.
Okazało się rychło, że budulca braknie - po całym dniu pracy, o zmierzchu, Obrońca znowu wypełzł z rakiety i ustawił się naprzeciw podziurawionych ścian. Widowisko było piekielne. Deszcz wciąż padał, zmieniał się w ulewę. Nieregularne, kwadratowe słońca wybuchały strasznym blaskiem w ciemności, łoskot nuklearnych wybuchów mieszał się z tępym odgłosem płonących dzwon szkliwa, gdy ryły ziemię w upadku, w górę strzelały gęste obłoki dymu i pary, kałuże deszczówki gotowały się z przenikliwym świstem, deszcz wrzał w powietrzu, nie dolatując do ziemi, wysoko w górze nieruchomymi miriadami tęcz różowych, zielonych i żółtych odświecały pioruny eksplozji. Obrońca, czarny, jak wyrąbany z węgla, w łopotaniu błyskawic cofał się, obracał wolno na miejscu, podnosił tępy ryj i znów pioruny i grzmoty wstrząsały okolicą.
– To nawet dobrze! - ryknął Inżynier w samo ucho Koordynatora - może odstraszy ich taka kanonada i dadzą nam spokój! Potrzebujemy co najmniej dwu jeszcze dni!
Jego twarz, zlana potem - w wieżyczce było gorąco jak w piecu - wyglądała jak rtęciowa maska.
Kiedy udali się na spoczynek, automaty znów wyszły na górę i hałasowały do rana, wlokąc za sobą węże piaskowych pomp, grzechotały płytami szkliwa, deszcz jarzył się i iskrzył oślepiającym, najczystszym błękitem wokół spawarek, ciężarowa klapa połykała nowe zbiorniki szczątków - paraboliczna konstrukcja tuż za rufą rakiety rosła powoli, jednocześnie ciężarowy automat i koparka pracowały pod jej brzuchem i wgryzały się zajadle w stok wzgórza.
Kiedy wstali o świcie, część szklistego budulca zużyta już została na podstemplowanie sztolni.
– To był dobry pomysł - powiedział Koordynator. Siedzieli w nawigatorni, na stole walały się zwoje rysunków technicznych. - Rzeczywiście, gdybyśmy zaczęli usuwać stemple, strop mógłby się nagle zawalić pod ciężarem rakiety i nie tylko gruchnęłaby na ziemię, ale jeszcze by zmiażdżyła automaty - na pewno nie zdążyłyby się wycofać z wykopu.
– Czy wystarczy nam potem energii na lot? - spytał Cybernetyk. Stał w otwartych drzwiach.
– Na dziesięć lotów. Możemy przecież, gdyby zaszła potrzeba, choć na pewno będzie to zbyteczne - anihilować szczątki, które siedzą w osadniku. Wpuścimy do sztolni grzejne przewody - będziemy mogli dokładnie regulować temperaturę - kiedy osiągnie punkt topienia szkliwa, stemple zaczną powoli osiadać. Gdyby to szło za szybko, w każdej chwili możemy wstrzyknąć do sztolni porcję płynnego powietrza. W ten sposób do wieczora wyciągniemy rakietę z zarycia. No, potem stawianie do pionu…
– To następny rozdział - powiedział Inżynier.
O ósmej rano chmury rozeszły się i zabłysło słońce. Ogromny walec statku, dotąd zaryty bezwładnie w zboczu, drgał. Inżynier czuwał nad tym ruchem - z pomocą teodolitu mierzył powolne obsuwanie się rufy - dziób statku był już głęboko podkopany, próżnię po wydobytej glinie zapełnił las szklanych słupów. Stał w znacznej odległości od rakiety, niemal pod samym murem, który, podziurawiony szeregami otworów, przypominał ruinę jakiegoś wydętego ze szkła Colosseum.