Ludzi i dubelty ewakuowano ze statku na okres operacji. Inżynier zobaczył w pewnej chwili figurkę Doktora, który nadchodził z dała, okrążając wielkim łukiem tył kadłuba, ale nie doszło to do jego świadomości, zbyt był pochłonięty obserwacją instrumentów. Tylko cienka warstwa ziemi wraz z systemem mięknących stempli dźwigała ciężar rakiety. Osiemnaście grubych lin biegło od tulei rufowych do zaczepów, wtopionych w co masywniejsze zwaliska muru. Inżynier błogosławił ten mur - bez niego roboty nad spuszczaniem i stawianiem okrętu trwałyby co najmniej cztery razy dłużej.
Całą siecią wijących się po piasku kabli prąd wpływał do grzejnych rur ułożonych we wnętrzu sztolni. Jej wylot, dobrze widoczny tuż pod miejscem, w którym kadłub wchodził w zbocze, słabo dymił. Leniwe, żółtoszare obłoki wlokły się nad nie obeschłą jeszcze po nocnym deszczu ziemią. Rufa rakiety osuwała się drobnymi ruchami, gdy poczynała siadać gwałtowniej, Inżynier poruszał zacisk aparatu, wtedy z czterech opierścienionych przewodów wpadających do sztolni tryskał potok płynnego powietrza i otwór z dudnieniem rzygał brudnobiałymi chmurami.
Naraz, w czasie kolejnej fazy nadtapiania szklistej obudowy sztolni, cały kadłub zadrgał spazmatycznie i zanim Inżynier zdążył obrócić zacisk, z górą stumetrowy walec z przeciągłym stęknięciem przechylił się, rufa zatoczyła łuk, przebyła w ułamku sekundy cztery metry powietrza, zarazem czub pocisku wyrwał się ze zbocza, wyrzucając w górę zwał piachu i margla - ceramitowy ogrom znieruchomiał. Przygniótł sobą kable i metaliczne węże, jeden pękł, zmiażdżony. Strzelił z niego wyjący gejzer skroplonego powietrza.
– Leży! Leży!!! - ryknął Inżynier. Po chwili dopiero oprzytomniał - tuż przy nim stał Doktor.
– Co? Co? - powtarzał, jakby ogłuszony - nie mógł zrozumieć, co tamten mówi.
– Zdaje się, że wracamy… do domu - powiedział Doktor. Inżynier milczał.
– On będzie żył - powiedział Doktor.
– Kto? O kim mówisz? A…
Zorientował się nagle. Raz jeszcze upewnił się wzrokiem, że rakieta leży, wyzwolona.
– I co? - pojedzie z nami? - spytał ruszając z miejsca, spieszyło mu się, chciał jak najszybciej zbadać powłokę dzioba.
– Nie - odparł Doktor. Poszedł kilka kroków za Inżynierem, potem, jakby się rozmyślił, został na miejscu. Pochłodniało wyraźnie od fontanny skroplonego gazu, która wciąż rwała się z roztrzaskanej rury. Na wierzchu kadłuba pojawiły się drobne postaci - jedna znikła, po kilku chwilach wrzący słup gazu zmalał, przez chwilę wyrzucał jeszcze pianę, od której lodowaciało powietrze, aż znikł. Zrobiło się nagle dziwnie cicho - Doktor rozejrzał się, jakby zdziwiony, skąd się tu znalazł - i powoli ruszył przed siebie.
Rakieta stała pionowo - biała, bielsza od słonecznych obłoków, wśród których zdawał się już wędrować jej daleki, zaostrzony szczyt. Minęły trzy dni ciężkiej pracy. Wszystko było już załadowane. Wielka paraboliczna pochylnia z pospawanych odłamów muru, który miał ich zamknąć, ciągnęła się wzdłuż stoku wzgórza pusta. Osiemdziesiąt metrów nad ziemią, w otwartym włazie, stało czterech ludzi. Patrzeli w dół. Tam, na burożółtej, płaskiej powierzchni widniały dwie drobne figurki, jedna nieco jaśniejsza od drugiej. Patrzeli na nie z góry, jak stoją bez ruchu o kilkadziesiąt metrów od rozszerzających się łagodnie, niczym gigantyczne kolumny, wylotowych tulei.
– Dlaczego nie odchodzą? - powiedział niecierpliwie Fizyk. - Nie będziemy mogli startować!
– Oni nie odejdą - powiedział Doktor.
– Co to ma znaczyć? On nie chce, żebyśmy odlecieli?
Doktor wiedział, co to znaczy, ale milczał. Słońce stało wysoko. Od zachodu płynęły spiętrzone obłoki. Z otwartego włazu, jak z okna strzelistej wieży niespodzianie wzniesionej w pustkowiu, widzieli góry południa, zbłękitniałe, pomieszane z chmurami szczyty, wielką zachodnią pustynię, rozciągniętą na setki kilometrów pasmami rozsłonecznionych wydm, i fioletowy kożuch lasów okrywających wschodnie pogórze. Olbrzymia przestrzeń leżała pod błękitami, z małym, ostrym słońcem u zenitu. Koronkowym szkieletem biegło w dole kolisko muru - cień rakiety przesuwał się po nim, jak wskazówka słonecznego zegara tytanów, dochodził już do dwu malutkich figurek.
Od wschodu rozległ się grom - przeciągłym świstem odpowiedziało powietrze i nie gasnący w słońcu płomień łysnął z czarnej bani wybuchu.
– Oho - to coś nowego - powiedział Inżynier.
Drugi grom. Niewidzialny pocisk wył coraz bliżej, stożek piekielnego świstu nakrył ich, zdawało się, że zawadzi o czub rakiety - ziemia stęknęła, skoczyła w górę kilkadziesiąt metrów od statku. Poczuli, jak się zakołysał.
– Załoga - powiedział Koordynator - na stanowiska!
– Ale oni - wyrzucił z gniewem Chemik, raz jeszcze wyzierając w dół.
Klapa zamknęła się.
W sterowni nie było słychać huku - w ekranach tylnego zasięgu skakały po piaskach ogniste krzaki. Dwa jasne punkty stały wciąż nieruchomo u stóp rakiety.
– Zapiąć pasy! - powiedział Koordynator. - Gotowi?
– Gotowi - odezwał się pomruk.
– Godzina dwunasta siedem. Do - startu. Pełny rozruch!
– Włączam stos - powiedział Inżynier.
– Krytyczna osiągnięta - powiedział Fizyk.
– Normalna cyrkulacja - powiedział Chemik.
– Grawimetr na osi - powiedział Cybernetyk. Doktor, wisząc w połowie odległości między zaklęsłym stropem a wykładaną pianoplastykiem podłogą, patrzył w tylny ekran.
– Są? - spytał Koordynator i wszyscy obrócili na niego oczy, to słowo nie należało do startowego rytuału.
– Są - powiedział Doktor. Rakieta, uderzona bliższym od innych podmuchem, zadrżała.
– Start! - głośno powiedział Koordynator. Inżynier z martwą twarzą uruchomił pędnie. Nic nie było słychać oprócz nadzwyczaj słabych, dalekich wybuchów, jakby działy się w innym, nic nie mającym z nimi wspólnego świecie. Powoli narastał cichy, przejmujący świst - wszystko jak gdyby rozpuszczało się w nim, rozpływało, miękko kołysząc się, zapadali w objęcia niezmożonej siły.
– Stoimy na ogniu - powiedział Inżynier.
Znaczyło to, że rakieta uniosła się z gruntu i wyrzuca tyle tylko płomienistych gazów, aby zrównoważyć własny ciężar.
– Zwykła synergiczna - powiedział Koordynator.
– Wchodzimy za zwykłą - oświadczył Cybernetyk i wszystkie nylonowe liny zadrgały. Łapy amortyzatorów wysunęły się z tłoków i poszły, pełznąc wolno, w tył.
– Tlen w usta! - krzyknął odruchowo Doktor, jakby zbudził się nagle, i sam zagryzł elastyczny ustnik.
Po dwunastu minutach wyszli z atmosfery. Nie zmniejszając szybkości, odchodzili w gwiazdową czerń po witkach coraz bardziej rozwijającej się spirali. Siedemset czterdzieści świateł wskaźników, lamp kontrolnych, zegarowych tarcz pulsowało bezgłośnie w sterowni. Ludzie odpięli pasy, rzucali karabinki i zaczepy na podłogę, podchodzili do tablic rozrządczych, jakby niedowierzająco kładli na nich dłonie, badali, czy przewody nie grzeją się nigdzie, czy nie słychać syczenia zwarć, podejrzliwie wciągali powietrze, szukając w nim woni żaru, spalenizny, zaglądali w ekrany, sprawdzali tarcze kalkulatorów astrodezyjnych - wszystko było takie, jakie miało być, powietrze czyste, temperatura prawidłowa, rozrząd pracował, jak gdyby nigdy nie zmienił się w stos szczątków.
W kabinie nawigacyjnej pochylali się nad mapami Inżynier i Koordynator.
Gwiazdowe karty były większe od stołu, zwisały, nieraz naddzierały się, od dawna mówiono, że w nawigacyjnej potrzebny jest większy stół, bo depcze się po mapach. Stół był wciąż ten sam.
– Widziałeś Eden? - spytał Inżynier. Koordynator popatrzał na niego, nie rozumiejąc.
– Jak to, czy widziałem?
– Teraz. Popatrz.
Koordynator odwrócił się. W ekranie płonęła, gasząc pobliskie gwiazdy, jedna - ogromna kropla opalu.
– Piękna - powiedział Inżynier. - Zobaczyliśmy, bo taka była piękna. Chcieliśmy tylko nad nią przelecieć.
– Tak - powtórzył Koordynator - chcieliśmy tylko przelecieć…
– Wyjątkowy blask. Inne planety nie mają tak czystego. Ziemia jest po prostu niebieska. Patrzeli wciąż w ekran.
– Zostali? - powiedział cicho Koordynator.
– Tak. On tak chciał.
– Myślisz.
– Jestem pewien. Wolał, żeby to my - a nie oni. To było wszystko, co mogliśmy dla niego zrobić.
Jakiś czas żaden się nie odezwał. Eden oddalał się.
– Jaka czysta - powiedział Koordynator. - Ale… wiesz? Z rozkładu prawdopodobieństwa wynika, że bywają jeszcze piękniejsze.
Kraków-Zakopane, lato 1958