Koordynator słuchał go w milczeniu. Wodził oczami od jednego do drugiego ze stojących wokół. Wszyscy byli zarośnięci, trzydniowy zarost nadał im mocno już zdziczały wygląd. Słowa Inżyniera zrobiły widoczne wrażenie, nikt się jednak nie odezwał, jak gdyby czekali na to, co on powie.
– Sześciu ludzi nie odgrzebie rakiety, Henryku - powiedział, ważąc ostrożnie słowa - wiesz o tym doskonale. W obecnym stanie uruchomienie najmniejszego agregatu wymaga czasu, którego nie potrafimy nawet określić. Planeta jest zamieszkała. Nie wiemy jednak o niej nic. Nie okrążyliśmy jej nawet przed katastrofą. Zbliżaliśmy się od nocnej półkuli i przez fatalną omyłkę wpadliśmy w gazowy ogon. Spadając, dotarliśmy do linii terminatora. Leżałem przy ekranie, który pękł ostatni. Widziałem - a przynajmniej zdawało mi się, że widziałem coś, co przypominało… miasto.
– Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym? - powoli spytał Inżynier.
– Tak, dlaczego? - zawtórował mu Fizyk.
– Bo nie jestem pewny swego. Nie wiem nawet, w której stronie go szukać. Rakieta wirowała. Straciłem orientację. Mimo to istnieje szansa, choć nikła, że otrzymamy jakąś pomoc. Wolałbym o tym nie mówić, ale każdy z was i tak dobrze to przecież wie - nasze szansę są w ogóle bardzo małe. Ponadto - potrzebujemy wody. Przeważająca część zapasu zalała dolną kondygnację i jest skażona. Tak więc uważam, że możemy sobie pozwolić na pewne ryzyko.
– Zgadzam się z tym - powiedział Doktor.
– I ja się zgadzam - dodał Fizyk.
– Niech będzie - mruknął Cybernetyk i oddalił się o kilka kroków, patrząc na południe, jakby nie chciał słyszeć, co powiedzą inni. Chemik skinął głową. Inżynier nie odezwał się, zeszedł tylko z pagórka, zarzucił na barki plecak i spytał:
– Dokąd?
Na północ - powiedział Koordynator. Inżynier ruszył z miejsca, inni przyłączyli się do niego. Kiedy obejrzeli się po kilku minutach, pagórka nie było już prawie widać - tylko kadłub rakiety wznosił się na tle nieba, niczym lufa owiała polowego.
Było bardzo gorąco. Ich cienie, w miarę jak szli, skracały się, buty zapadały w piasku, słychać było tylko miarowe stąpania i przyspieszone oddechy. Zbliżali się do jednego z owych wysmukłych kształtów, które o zmroku wzięli za drzewa. Zwolnili kroku. Z burego gruntu wznosił się pionowy pień, szary niczym skóra słonia, o słabym, metalicznym połysku. Pień ten, nie grubszy u nasady od męskiego ramienia, przechodził górą w kielichowate rozszerzenie, które u szczytu, jakieś dwa metry nad ziemią, rozpościerało się płasko. Niepodobna było zobaczyć, czy kielich jest otwarty u góry, czy nie. Trwał zupełnie nieruchomo. Ludzie stanęli kilka metrów od osobliwego tworu, a Inżynier ruszył ku niemu impulsywnie i podnosił już rękę, aby dotknąć „pnia”, gdy Doktor krzyknął:
– Stój!
Inżynier cofnął się odruchowo. Doktor odciągnął go za ramię, podniósł z ziemi kamyk, nie większy od fasoli, i rzucił wysoko w powietrze. Kamyk zakreślił stromy łuk i spadł prosto na z lekka pofałdowany, rozpłaszczony wierzch kielicha. Wszyscy drgnęli, tak gwałtowna i nieoczekiwana była reakcja. „Kielich” zafalował, stulił się, rozległ się krótki syk, jakby wypuszczanego gazu, i cała, drżąca teraz febrycznie, szarawa kolumna zapadła się w ziemię, jakby wessana do jej wnętrza. Wytworzony otwór na moment wypełniła brunatna, pieniąca się maź, potem zaczęły po jej powierzchni pływać kruszyny piasku, kożuch ten był coraz grubszy, a po kilku dalszych sekundach po otworze nie zostało i śladu; powierzchnia piaszczystego gruntu była gładka, jak wszędzie dokoła. Stali jeszcze nie ochłonąwszy ze zdumienia, gdy Chemik krzyknął:
– Patrzcie!
Obejrzeli się. Przed chwilą otaczały ich, w odległości kilkudziesięciu metrów, trzy lub cztery podobne, wysokie i wąskie twory - teraz nie było ani jednego.
– Zapadły się wszystkie?! - zawołał Cybernetyk. Wytężali wzrok, ale nie zobaczyli najmniejszego śladu po „kielichach”. Słońce przypiekało coraz mocniej, upał ciężki był do zniesienia. Ruszyli dalej.
Po godzinie rozciągnęli się w długą karawanę. Pierwszy szedł Doktor, który niósł teraz plecak, za nim Koordynator. Pochód zamykał Chemik. Wszyscy porozpinali kombinezony, niektórzy podwinęli ich rękawy, oblani potem, z wyschniętymi ustami wlekli się wolno równiną. Na horyzoncie zamajaczyła długa, pozioma smuga.
Doktor przystanął i zaczekał na Koordynatora.
– Jak myślisz, ileśmy zrobili?
Koordynator spojrzał w tył, pod słońce, gdzie pozostała rakieta. Nie było jej już widać.
– Planeta ma promień mniejszy od ziemskiego - powiedział. Odchrząknął, chustką przetarł twarz. - Zrobiliśmy z osiem kilometrów - zadecydował.
Doktor ledwo patrzył przez szczeliny opuchniętych powiek. Na kruczych włosach miał płócienną myckę. Co jakiś czas zwilżał ją wodą z manierki.
– To jednak szaleństwo, wiesz? - powiedział i uśmiechnął się nieoczekiwanie. Obaj patrzyli teraz w stronę, gdzie jeszcze niedawno nikłą, skośną kreską rysowała się nad samym horyzontem rakieta. Teraz widać tam było tylko bladoszare w oddaleniu, cienkie sylwetki „kielichów”! Wynurzyły się z powrotem nie wiedzieć kiedy. Inni podeszli do nich. Chemik rzucił na ziemię zrolowaną płachtę namiotową i usiadł, a raczej zwalił się na nią.
– Jakoś nie widać śladów tutejszej cywilizacji - powiedział Cybernetyk, grzebiąc w kieszeniach. Znalazł pastylki witaminowe w pomiętym opakowaniu i częstował wszystkich.
– Na ziemi nie znalazłbyś takiego pustkowia, co? - dodał Inżynier. - Ani dróg, ani jakichś maszyn latających.
– Nie sądzisz chyba, że akurat tutaj znajdziemy wierną kopię ziemskiej cywilizacji? - parsknął Fizyk.
– Układ ten jest stały - zaczął Doktor - i cywilizacja mogła rozwijać się na Edenie dłużej niż na Ziemi, a zatem…
– Pod warunkiem, że to cywilizacja człekokształtnych - przerwał mu Cybernetyk.
– Słuchajcie no, nie zatrzymujmy się tutaj - powiedział Koordynator. - Idźmy dalej, w pół godziny powinniśmy osiągnąć to - wskazał na cienką liliową smugę u widnokręgu.
– A co to jest?
– Nie wiem co, ale coś. Może znajdziemy wodą.
– Cień by mi na razie wystarczył - zachrypiał Inżynier. Przepłukał usta i gardło łykiem wody.
Zaskrzypiały pasy podciąganych na plecy tobołków, grupa znowu rozciągnęła się i sunęła miarowo przez piaski. Minęli kilkanaście „kielichów” i kilka tworów większych, które zdawały się podpierać opuszczonymi do ziemi lianami czy pnączami, ale żaden nie był bliżej niż dwieście metrów, a nie chciało im się zbaczać z linii marszu. Słońce dochodziło do zenitu, kiedy krajobraz się zmienił.
Piasku było coraz mniej - długimi, płytkimi grzbietami wynurzała się spod niego ruda, słońcem spalona ziemia. Gdzieniegdzie porastały ją kępy siwego, martwego mchu. Trącane butami, kurzyły, rozpadając się na zetlałe próchno, jak spalony papier. Liliowa smuga dzieliła się wyraźnie na pojedyncze grupy przysadkowatych kształtów, także barwa jej stała się jaśniejsza, była to raczej zieleń przyprószona wypełzłym błękitem. Północny powiew przyniósł słabą, delikatną woń, którą wciągali z podejrzliwą ciekawością w nozdrza. Gdy znaleźli się blisko powyginanej lekko ściany ciemnych, poplątanych kształtów, idący przodem zwolnili nieco, tak że pozostali mogli dołączyć, i bezładną grupą podchodzili dalej, aż stanęli przed nieruchomym frontem dziwacznych form.
Z odległości stu kroków mogły jeszcze wydać się zaroślami, jakimiś krzakami, w których pełno jest wielkich, sinawych gniazd ptasich - nie tyle przez rzeczywiste podobieństwo, co dzięki wysiłkom oczu, które starały się złożyć obce kształty w cośkolwiek swojskiego.
– To jakieś pająki? - niepewnie powiedział Fizyk i wtedy wszystkim wydało się naraz, że widzą jakieś pajęczaste stworzenia, o małych, wrzecionowatych kadłubach, pokrytych gęstą sterczącą szczecią, bez ruchu stojące na zebranych pod siebie, nadzwyczaj długich i cienkich nogach.
– Ależ to rośliny! - zawołał Doktor. Podchodził z wolna coraz bliżej do wysokiego, szarozielonkawego „pająka”.
W samej rzeczy „nogi” okazały się rodzajem grubych łodyg, których zgrubiałe i pokryte włosami kolanka łatwo można było wziąć za stawy członkonoga. Łodygi te, wychodząc z mszystego gruntu, w liczbie sześciu, siedmiu albo ośmiu, schodziły się w górze łukowato, w szyszkowatym, grubym, przypominającym spłaszczony odwłok „ciele”, otoczonym błyskającymi w słońcu pasemkami pajęczyn. Roślinne „pająki” rosły dość blisko siebie, ale można było między nimi przejść, gdzieniegdzie łodygi wypuszczały jaśniejsze, o barwie ziemskich prawie liści odnogi i wypustki, zakończone stulonymi pączkami. Doktor znowu po swojemu rzucił najpierw kamykiem w zawieszone kilka metrów nad ziemią „odwłoki”, a gdy nic się nie stało, zbadał łodygę, na koniec naciął ją nożem - z wnętrza wypływał drobnymi kroplami jasnożółty, wodnisty sok, który natychmiast poczynał pienić się i zmieniał barwę na pomarańczową i rudą, aż po kilku chwilach krzepł w przypominający żywicę zgęstek o intensywnej, aromatycznej woni, która najpierw wszystkim się spodobała, ale rychło znaleźli w niej coś odrażającego.