W głębi osobliwego zagajnika było nieco chłodniej niż na równinie.
Tylko pękate „odwłoki” roślin dawały nieco cienia - było go zresztą coraz więcej, im dalej zapuszczali się w ten ostęp, starając się, w miarę możliwości, nie dotykać łodyg, a zwłaszcza białawych wypustek, którymi kończyły się ich najmłodsze odnogi, budziły bowiem niewytłumaczony wstręt.
Grunt był gąbczasty, miękki, wydzielał wilgotny opar, w którym trudno było oddychać, po twarzach, po rękach przesuwały się cienie „odwłoków”, to wyższych, to niższych, wielkich i mniejszych, jedne były smukłe i kolce ich miały mocno pomarańczową barwę, inne zeschłe, zwiędłe, strupieszałe, zwisały z nich długie, wiotkie pasemka pajęczyn. Kiedy nadchodził wiatr, cały gąszcz wydawał głuchy, nieprzyjemny szelest, nie ów miękki szum ziemskiego lasu, ale jak gdyby przesypywania tysięcy i tysięcy szorstkich papierków. Chwilami poszczególne rośliny zamykały im drogę, splecione odnogami, i musieli szukać dopiero przejścia. W taki sposób posuwali się wolniej niż po równinie. Po pewnym czasie przestali zerkać w górę, ku kolczastym „odwłokom”, i doszukiwać się w nich podobieństwa do gniazd, szyszek czy kokonów.
Naraz Doktor, idący jako pierwszy, tuż przed twarzą dostrzegł gruby, czarny, zwisający pionowo włos - jak gdyby lśniącą tęgą nić albo i lakierowany drucik - już chciał odgarnąć go ręką w bok, ale ponieważ nic podobnego dotychczas nie napotkali, odruchowo podniósł oczy i zastygł na miejscu.
Coś bladoperłowego, bulwiasto przewieszonego przez schodzące się razem łodygi tuż u samej podstawy jednego z „kokonów”, patrzało na niego nieruchomo - wzrok ten poczuł pierwej, nim jeszcze zorientował się, gdzie są oczy tego bezkształtnego stworu, nie mógł doszukać się ani jego głowy, ani odnóży - widział tylko workowato wypuczoną, jakby wypchaną od środka baniastymi torbielami skórę, lśniącą słabo, z ciemnego i wydłużonego lejka wysuwał się zwisający na dwa metry w dół, gruby, czarny włos.
– Co tam? - spytał Inżynier, który właśnie podszedł do niego. Doktor nie odpowiedział, tamten poszedł oczami w górę i także znieruchomiał.
– Czym on patrzy? - odruchowo spytał Inżynier i cofnął się o krok - takim wstrętem napełniło go to stworzenie, które jak gdyby wpijało się w niego zachłannym, nadzwyczaj skupionym spojrzeniem -chociaż nie widział ani się nie domyślał nawet jego oczu.
– Oh! Ależ to paskudztwo! - syknął z tyłu Chemik. Wszyscy stali teraz za Inżynierem i Doktorem, który najpierw wycofał się spod nawisającego z wysoka stworu - inni rozstąpili się na boki, o ile pozwalały na to prężne łodygi - wydobył z kieszeni kombinezonu oksydowany cylinder, powolnie odmierzonym ruchem wycelował go w jaśniejsze od roślinnego otoczenia bąblowate ciało i nacisnął spust.
Stało się wówczas - w ułamku sekundy - bardzo wiele naraz.
Zobaczyli najpierw błysk, tak mocny, że stracili całkowicie wzrok, z wyjątkiem Doktora, który akurat w tym momencie mrugnął - a błysk nie trwał właśnie dłużej niż przez mgnienie, kiedy miał zamknięte powieki. Cieniutka strużka wciąż jeszcze tryskała w górę, kiedy łodygi ugięły się, zachrzęściły, owionął je kłąb czarnej pary i jednocześnie twór zleciał na dół z ciężkim, mokrym pacnięciem. Może przez sekundę leżał bezwładnie, jak pełen gruzłów, szarocielisty balon, z którego ucieka powietrze - tylko czarny włos wił się i tańczył nad nim jak szalony, rozcinając błyskawicowymi drgawkami powietrze - potem włos znikł i po gąbczastym mchu u ich stóp zaczęły na wszystkie strony rozpełzać się ślimakowatymi ruchami nieforemne, bąblowate człony stworzenia - i zanim którykolwiek z ludzi zdążył się odezwać czy poruszyć - ucieczka, a raczej rozpierzchanie skończyło się - ostatnie cząstki tworu, małe jak gąsienice, wdłubywały się pracowicie w głąb podłoża, u stóp łodyg, i mieli przed sobą puste miejsce. Tylko w nozdrza zapiekł ich jeszcze nieznośny, słodkawy odór.
– To była jakaś kolonia?… - niepewnie powiedział Chemik. Podniósł rękę do oczu, tarł je, inni mrużyli powieki, w olśnionych oczach krążyły im jeszcze czarne plamy.
– E pluribus unum - odparł Doktor - albo raczej e uno plures - nie wiem, czy to dobra łacina, ale to chyba właśnie taki mnogi stwór, który rozdziela się w potrzebie…
– Okropnie cuchnie - powiedział Fizyk - chodźmy stąd.
– Chodźmy - zgodził się Doktor. Kiedy byli już kilkanaście metrów od tego miejsca, dodał nieoczekiwanie:
– Ciekawe, co by się stało, gdybym tak dotknął tego włosa…
– Zaspokojenie tej ciekawości mogłoby drogo kosztować - rzucił Chemik.
– A może wcale nie. Wiesz przecież, jak często całkiem niewinne stworzenia ewolucja przyobleka w groźne z pozoru kształty.
– Oh, dajcież spokój tej dyskusji - tam z boku robi się jakby jaśniej - zawołał Cybernetyk. - Po diabła w ogóle wleźliśmy w ten pająkowaty las!
Usłyszeli szmer strumienia i zatrzymali się. Poszli dalej, stawał się raz głośniejszy, raz słabł, to znowu znikał całkiem, ale nie udało im się go odkryć. Zarośla rzedniały, teren wyraźnie miękł, szło się nieprzyjemnie, jakby po kożuchu mokradła, czasem coś popiskiwało pod stopą jak nasiąkła wodą trawa, ale nigdzie nie było ani śladu wody.
Naraz znaleźli się na brzegu kolistego zagłębienia o średnicy kilkudziesięciu metrów. Kilka ośmionogich roślin wznosiło się w jego wnętrzu, stały z dala od siebie i wydawały się bardzo stare - łodygi rozeszły się, jak gdyby niezdolne podtrzymać centralnego zgrubienia, i przypominały wielkie, zeschłe pająki w większym jeszcze stopniu niż którekolwiek z napotkanych dotychczas. Dno zapadliska pokrywały miejscami rdzawe, zębate kawały porowatej masy, częściowo wbite w grunt, częściowo oplecione wypustkami roślin. Inżynier natychmiast zesunął się po stromym, choć niewysokim stoku w dół - dziwna rzecz, ale dopiero kiedy znalazł się tam, patrzącym z góry zagłębienie wydało się kraterem - miejscem jakiejś katastrofy.
– Jak od bomby - powiedział Fizyk. Stał na szczycie wału i patrzał, jak Inżynier dochodzi do wielkich szczątków u podnóża najwyższego „pająka” i usiłuje poruszyć je z miejsca.
– Żelazo?! - zawołał Koordynator.
– Nie! - odkrzyknął Inżynier. Znikł między stromymi złomami czegoś, co przypominało rozpękłą pobocznicę stożka.
Wynurzył się spomiędzy łodyg, które łamały się, chrupiąc, kiedy je rozgarniał, i wracał z pochmurną twarzą. Wyciągnęło się do niego kilka rąk, wspiął się na górą i na widok oczekujących min wzruszył ramionami.
– Nie wiem, co to jest - wyznał. - Pojęcia nie mam. To jest puste. Pod spodem nie ma nic. Korozja daleko posunięta - jakaś stara historia, może sprzed stu, może sprzed trzystu lat…
Obeszli w milczeniu krater i skierowali się ku zaroślom, tam gdzie były najniższe. W pewnej chwili urwały się - a raczej rozstąpiły na dwie strony - środkiem ciągnął się przesmyk, tak wąski, że człowiek nie bardzo mógł się w nim zmieścić, rodzaj korytarza, idealnie prostego, łodygi po obu stronach zostały jak gdyby rozcięte i zmiażdżone, szyszkowate, wielkie zgrubienia częściowo zwalone w bok, na inne pajęczaste rośliny, częściowo wgniecione w ziemię - były zupełnie płaskie, suche, pokrywy ich trzeszczały pod butem jak wysuszona drzewna kora. Postanowili iść owym wyciętym w zaroślach traktem gęsiego, trzeba było rozpychać i rozgarniać szczątki zaschłych łodyg, ale i tak postępowali szybciej niż dotąd. Wielkim łukiem przecinka zmierzała coraz wyraźniej na północ - minęli kilka ostatnich, zupełnie skarlałych, martwych szczątków roślinnych i znaleźli się na równinie, z drugiej strony zagajnika.
Tam, gdzie przecinka opuszczała zarośla, dołączał się do niej płytki ślad - wzięli go w pierwszej chwili za ścieżkę, ale to nie była ścieżka. W jałowym gruncie wyryta została bruzda czy rowek, głęboki na kilkanaście centymetrów i niewiele szerszy. Porastały go zielonkawosrebrne, aksamitne w dotknięciu porosty. Ten dziwaczny „trawniczek”, jak go nazwał Doktor, ciągnął się w dal, prosto jak strzelił, kończąc się u jasnego pasa, który, jak mur, rozpostarty od jednej ku drugiej krawędzi równiny, zamykał przed nimi cały horyzont.
Nad owym pasem świeciły spiczaste wyniesienia, przypominające szczyty gotyckich, obitych srebrną blachą wież. Szli szybko i niemal z każdym krokiem dawały się rozróżniać nowe szczegóły. Na wiele kilometrów biegła w boki płaszczyzna, pogięta regularnymi łukami, jakby dachowe pokrycie hangaru nadludzkiej wielkości. Łuki odwrócone były wypukłościami w dół, pod nimi migotało coś szarawo, jakby ze stropów sypał się drobny pył albo ciekła mętna, rozprószona woda. Gdy znaleźli się jeszcze bliżej, powiew przyniósł obcą woń, gorzkawą, ale miłą, jakby nieznanych kwiatów. Szli, zmniejszywszy między sobą odstępy. Łukowaty dach wznosił się jak gdyby coraz wyżej, każdy łuk niczym gigantyczne, odwrócone przęsło mostowe ogarniał przestrzeń bodajże kilometra. Tam, gdzie dwa łuki wysoko na tle chmur widocznym ostrzem łączyły się ze sobą, świeciło coś mocno, jak gdyby osadzone tam lustra odbijały w dół słoneczne promienie. Światło to migotało miarowo.