Ściana na wprost nich poruszała się - utworzona ze strumyków czy sznurów szaropłowej barwy wykazywała coś w rodzaju perystaltyki - od lewej ku prawej przebiegały po niej w jednakowych odstępach faliste wypukłości. Wyglądało to jak kurtyna sporządzona z niezwykłego materiału, za którą w regularnych odstępach przechodzą, trąc o nią bokami, słonie, a właściwie zwierzęta znacznie od słoni większe. Kiedy do niej doszli, w miejscu, w którym kończyła się ślepo owa wąska, zaklęsła, porosła aksamitnym mchem dróżka - natężenie gorzkiej woni stało się nieznośne.
Cybernetyk rozkaszlał się.
– To może być jakiś trujący wyziew - powiedział. Stali, z krótkimi, niekształtnymi cieniami u nóg, patrząc na miarowe przesuwanie się fal. Gdy znów ruszyli i już tylko parę kroków dzieliło ich od „kurtyny”, wydała im się jednorodna - jak spleciona z grubych, matowych włókien. Doktor podniósł z ziemi kamyk i cisnął go przed siebie. Wszyscy widzieli, jak kamyk leciał. Znikł, jakby roztopił się czy wyparował, nie dotknąwszy ruchomej powierzchni.
– Wpadł do środka? - z wahaniem powiedział Cybernetyk.
– Skąd! - krzyknął Chemik. - Nie dotknął nawet tego… tego…
Doktor podniósł całą garść kamyków i grudek ziemi, rzucał raz za razem, wszystkie znikały nie dolatując do „kurtyny”, kilka centymetrów przed nią. Inżynier odpiął od małego kółka klucz i cisnął go w brzęknącą właśnie powierzchnię. Klucz dźwięknął, jakby uderzył o blachę, i znikł.
– Co teraz? - powiedział Cybernetyk, patrząc na Koordynatora. Ten nie odpowiedział. Doktor rzucił plecak na ziemię, wyjął z niego puszkę z żywnością, wykroił nożem kostką mięsnej galarety i cisnął ją w „kurtynę”. Okruch galarety przylepił się do matowej powierzchni i wisiał na niej chwilę - potem zaczął niknąć - jak gdyby topniał.
– Wiecie co? - powiedział Doktor z błyszczącymi oczami - to jest jakiś filtr - wybiórcza przesłona - coś takiego…
Chemik znalazł w kółku pasowym swego plecaka zeschły, ułamany pęd „pajęczastej” rośliny, który musiał tam uwięznąć, kiedy się przedzierali przez zagajnik - bez namysłu rzucił go w falującą zasłonę - i krucha witka, odbiwszy się, padła u jego stóp.
– Selektor… - wypowiedział niepewnie.
– Ależ tak! na pewno! - Doktor zbliżył się do „kurtyny”, aż koniec jego cienia padł przy ziemi na jej brzeg, wycelował swoją czarną broń i nacisnął spust. Ledwo cienki jak igła strumyk dotknął wydymającej się powłoki, powstał w niej otwór wrzecionowatego kształtu, ukazując wielką mroczną przestrzeń, z sunącymi wysoko i nisko iskrami, w głębi fruwało mrowie białawych i różowych płomyczków. Doktor cofnął się gwałtownie, kaszlał i krztusił się, nozdrza i gardło spaliła mu gorzka woń, wszyscy oddalili się i znowu przystanęli.
Soczewkowaty otwór zwężał się. Nadbiegające fale zwalniały, zbliżając się do niego, omijały go górą i dołem i pospiesznie płynęły dalej. Był coraz mniejszy. Nagle ze środka wychyliło się coś czarnego, zakończonego palczastym wyrostkiem, obiegło błyskawicznie brzegi otworu, który momentalnie zamknął się, i znowu stali przed miarowo klęsnącą i wybrzuszającą się powłoką.
Inżynier zaproponował, aby odbyli naradę. Była ona - wedle słów Doktora - manifestacją bezradności. Na koniec postanowili iść dalej, wzdłuż wielkiej budowli, podnieśli plecaki i ruszyli. Szli tak ze trzy kilometry. Po drodze przecięli kilkanaście uchodzących w równinę wąskich „trawniczków”. Jakiś czas zastanawiali się nad tym, czym one są - hipoteza, że mają coś wspólnego z uprawą roli, upadła jako nieprawdopodobna - Doktor usiłował nawet zbadać kilka porostów, wyrwanych z ciemnozielonej smugi, przypominały nieco mech, ale miały na korzonkach perełkowate zgrubienia, w których tkwiły malutkie, twarde, czarne ziarenka.
Dawno już minęło południe. Odczuwali głód, zatrzymali się więc, aby coś zjeść - w pełnym słońcu, bo nigdzie nie było cienia, a do zagajnika, który ciągnął się w odległości ośmiuset metrów, woleli nie wracać, pajęczasty gąszcz nie pozostawił korzystnego wrażenia.
– Według historyjek, które czytywałem jako chłopak - powiedział Doktor z pełnymi ustami - w tej przeklętej zasłonie zrobiłaby się teraz buchająca ogniem dziura i wylazłby stamtąd typ o trzech rękach i tylko jednej, ale za to bardzo grubej nodze i miałby pod pachą interplanetarny telekomunikator albo byłby gwiazdowym telepatą i dałby nam do zrozumienia, że jest przedstawicielem szalenie rozwiniętej cywilizacji, która…
– Przestałbyś pleść - powiedział Koordynator. Nalał z termosu-manierki wody do kubka, który natychmiast pokrył się rosą. - Lepiej zastanówmy się, co robić.
– Ja myślę - powiedział Doktor - że trzeba tam wejść. I wstał, jakby zamierzał to właśnie zrobić.
– Ciekawym, którędy - leniwie rzucił Fizyk.
– Oszalałeś chyba! - wysokim głosem zawołał Cybernetyk.
– Wcale nie oszalałem. Oczywiście, możemy wędrować tak dalej, pod warunkiem, że faceci na jednej nodze podrzucą nam coś do zjedzenia.
– Nie myślisz tego serio? - powiedział Inżynier.
– Ależ tak, a wiesz, czemu? Bo mam tego, całkiem zwyczajnie, dość. - Odwrócił się na pięcie.
– Stój! - krzyknął Koordynator.
Doktor szedł prosto na ścianę, nie zwracając na ich wołania najmniejszej uwagi. Był o metr od zasłony, kiedy zerwali się i pobiegli za nim. Słysząc tupot ich nóg, wyciągniętą ręką dotknął zasłony.
Ręka znikła. Doktor stał bez ruchu może przez sekundę, a potem zrobił krok naprzód i przestał istnieć. Pięciu ludzi bez tchu zatrzymało się na ugiętych nogach w miejscu, w którym widniał ślad jego lewego buta. Naraz w powietrzu nad zasłoną ukazała się głowa Doktora. Miał uciętą równo, jak nożem, szyję, z oczu ciekły mu łzy, kichał głośno raz za razem.
– Tu jest trochę duszno w środku - powiedział - i gryzie w nos jak cholera, ale parę minut można będzie chyba wytrzymać. Jakiś lakrymator czy co. Właźcie za mną, to nie boli, w ogóle nic się nie czuje.
I na wysokości, gdzie powinien by znajdować się jego bark, wysunęło się z powietrza jego ramię.
– A bodajże cię! - zawołał ni to z przestrachem, ni to z zachwytem Inżynier i chwycił dłoń Doktora, która pociągnęła go tak, że i on znikł pozostałym z oczu. Jeden po drugim podchodzili do falującej zasłony. Ostatnim był Cybernetyk. Zawahał się, coś zagrało mu w gardle, serce waliło jak młot. Zamknął oczy i zrobił krok naprzód. Otoczyła go momentalna ciemność - potem stało się jasno.
Znajdował się przy tamtych - na dnie olbrzymiej przestrzeni, pełnej dychawicznego, szumiącego sapania. Z dołu skośnie w górę, z wysokości pionowo w dół, z jednej strony w drugą sunęły olbrzymie, krzyżujące się, niejednakowej grubości walce, rury czy kolumny, miejscami wybrzuszały się, gdzie indziej cieniały, wirując jednocześnie wokół swej długiej osi, przesłaniały się nawzajem, wibrowały i z głębi tego rozpostartego we wszystkich kierunkach, bezustannie poruszającego się lasu lśniących cielsk dobiegało nie wiadomo skąd płynące, coraz szybsze mlaskanie, które nagle ustawało, następowało kilka bulgocących odgłosów i ta seria dźwięków powtarzała się od nowa.
Gorzka woń trudna była do wytrzymania. Jeden po drugim zaczęli kichać, z oczu płynęły im łzy. Przyciskając chusteczki do twarzy, oddalili się nieco od zasłony, która wyglądała od wnętrza jak wodospad czarnej, syropowatej cieczy.
– No, nareszcie jesteśmy w domu - to fabryka, automatyczna fabryka! - wyrzucił z siebie Inżynier między dwoma kichnięciami. Pomału jak gdyby przywykali do gorzkiego zapachu, ataki kichania przeszły, rozglądali się zmrużonymi, załzawionymi oczami.
Jeszcze kilkanaście kroków po uginającym się elastycznie jak napięta guma podłożu i ukazały się w nim czarne studnie, z których wyskakiwały w górę świecące przedmioty, tak szybko, że niepodobna było rozpoznać ich kształtu. Były wielkości ludzkiej głowy, zdawały się żarzyć, wylatywały w górę i jedna z całego szeregu ugiętych nad nimi fajkowate kolumn wsysała je, nie przestając wirować - nie znikały od razu, bo przez jej drżące ściany przeświecał, jak przez ciemne szkło, coraz słabiej i słabiej, ich różowa wy blask, tak że widać było, jak wędrują wnętrzem „kolumny” gdzieś dalej.
– Produkcja seryjna - z taśmy - mruknął Inżynier zza chustki do nosa.
Obszedł studnie, stawiając ostrożnie nogi. Skąd brało się światło? Strop był wpółprzejrzysty - szara, jednostajna poświata gubiła się w morzu gibkich cielsk, sunących jak napowietrzne strumienie. Wszystkie te prężne twory zdawały się działać pod jedną komendę, w jednakim tempie, fontanny rozpalonych przedmiotów tryskały w górę, to samo działo się na wielkiej wysokości, tam, pod stropem, też widać było łuki, rysowane w powietrzu czerwonymi paciorkami fruwających brył, daleko jednak większych.
– Musimy znaleźć skład gotowej produkcji, a przynajmniej to, co jest tutaj produktem końcowym - wypalił z zacietrzewieniem Inżynier. Koordynator dotknął jego ramienia.