– Jaki to rodzaj energii - co o tym sądzisz?
Inżynier wzruszył ramionami.
– Pojęcia nie mam.
– Obawiam się, że gotowego produktu nie znajdziemy przed rokiem - ta hala ma kilometry długości - ostrzegł Fizyk.
Osobliwa rzecz, im głębiej wchodzili w obręb hali, tym lżej im się oddychało, jak gdyby gorzką woń wydzielało tylko pobliże „zasłony”.
– A nie zabłądzimy? - zatroszczył się Cybernetyk. Koordynator podniósł kompas do oczu.
– Nie. Wskazuje dobrze… nie ma tu chyba żadnego żelaza, elektromagnesów też nie.
Z górą godzinę krążyli po drgającym lesie niezwykłej fabryki, aż zrobiło się wokół nich przestronniej. Dał się odczuć podmuch świeżego powietrza, zimny, jakby chłodzony, różnokierunkowe kolumny rozstąpiły się i stanęli przed wylotem ogromnej, kopulaste spiętrzonej ślimacznicy. Z wysokości schodziły ku niej trzepocące w powietrzu jak bicze, wygięte konary, kończące się tępymi zgrubieniami, z których leciał grad gwałtownie koziołkujących przedmiotów, czarnych, jakby pokrytych lśniącym lakierem, i wpadał w głąb ślimacznicy, w miejsce, którego nie widzieli, bo znajdowało się kilka metrów ponad ich głowami.
Soczewkowato wypukła, bura ściana ślimacznicy na wprost nich rozdęła się, coś zatargało nią od środka, puchła - mimo woli odstąpili w tył, tak groźnie wyglądał rozdymający się, brudnoszary pęcherz - naraz pękł bezgłośnie i z okrągłego otworu bluznął strumień czarnych ciał. W tym samym momencie poniżej wychynęła z szerokiej studni niecka o wywiniętych brzegach i przedmioty, bębniąc, jakby waliły w grubą gumową poduchę, wpadały do niej, a ona podskakiwała, miotana podrzutami, które w zadziwiający sposób porządkowały czarne przedmioty, tak że po kilku sekundach już ich równy czworobok spoczywał na jej płytkim dnie.
– Gotowa produkcja!! - krzyknął Inżynier, podbiegł do brzegu i bez namysłu pochylił się nisko, chwytając za występ czarnego obiektu, który znajdował się najbliżej. Koordynator chwycił go w ostatniej chwili za pas kombinezonu i tylko dzięki temu Inżynier nie wpadł głową w dół do niecki, bo puścić ciężkiego przedmiotu nie chciał, a dźwignąć go sam nie mógł. Dopiero Fizyk i Doktor pomogli mu - i wielki ciężar został wspólnym wysiłkiem wywindowany na górę.
Był wielkości ludzkiego torsu, miał jaśniejsze, na pół przezroczyste segmenty, w których lśniły wtopione szeregi coraz drobniejszych, metalicznie błyszczących kryształków, otoczone uszatymi zgrubieniami otwory, na wierzchu - chropowatą w dotyku mozaikę występów z ciemnofioletowej, a pod światło czarnej, nadzwyczaj twardej masy, jednym słowem, był niezmiernie skomplikowany. Inżynier ukląkł przed nim, zaglądał z różnych stron w otwory, usiłował odnaleźć jakieś części ruchome, obmacywał, pukał - nikt mu w tym nie przeszkadzał. Trwało to dosyć długo, tymczasem Doktor patrzał na to, co dzieje się w niecce. Uformowawszy geometryczny czworobok takich samych ciał jak to, przy którym ślęczał Inżynier, uniosła się z wolna na grubym, drgającym jak od wysiłku trzpieniu w górę i naraz rozmiękła - ale tylko z jednej strony, stała się, zmieniając kształt, jak gdyby olbrzymią łyżką, wtedy naprzeciw wysunęło się coś w rodzaju wielkiego ryja, otwarło, buchnął stamtąd gorący, gorzki swąd, ziejąca paszcza z przeraźliwym mlaśnięciem wessała wszystkie przedmioty, zamknęła się, jakby je połykając, i naraz cały ten ryjowaty ogrom pojaśniał w środku - Doktor widział tlejące wewnątrz ogniste jądro żaru, rozpuszczające w sobie przedmioty, które rozpływały się, uformowały jednolitą, gorejącą pomarańczowo papkę, blask przygasł, ryjowata paszcza pociemniała. Doktor, zapominając o towarzyszach, zaczął iść wzdłuż dwu wielkich wznoszących się kolumn, w których wnętrzu płynęły teraz, jak potwornym przełykiem, ogniste ziarna masy - zagłębił się w labiryncie i ze wzniesioną głową, co chwila ocierając załzawione oczy, usiłował śledzić drogę rozżarzonej papki. Chwilami znikała mu z oczu, potem znów trafiał na jej ślad, bo przeświecała z głębi czarnych strumieni, miotających się wężowo, aż naraz zatrzymał się w miejscu, które wyglądało na znajome - zobaczył, jak ogniście pałające ciała, już częściowo sformowane, lecą w jakąś czeluść, a obok wyskakiwały inne, jak gdyby wystrzeliwane z otwartej studni w górę - pochłaniały je zwisające z góry rzędem grube, czarne kolumny jak słoniowe trąby, różowymi szpalerami stygnącego żaru jechały w głębi tych kolumn, malejąc na wysokości - Doktor szedł i szedł z zadartą głową, nie pamiętał o niczym, wyprzedzały go, ale to nie miało znaczenia, bo nieprzerwanie sunęły zastępy innych - naraz omal się nie przewrócił, wydał zdławiony okrzyk.
Stał znowu w pustym miejscu, przed nim olbrzymiał kopulasty zwał ślimacznicy, grad ostygłych już całkiem w czasie długiej wędrówki czarnych przedmiotów runął z góry w jej objęcia. Doktor obszedł pobocze ślimacznicy, bo już wiedział, z której strony należy oczekiwać porodu - i oto znalazł się obok ludzi otaczających Inżyniera, który wciąż jeszcze badał czarny przedmiot, podczas kiedy pękający, wielki bąbel bluzgał właśnie „gotową produkcją” do sformowanej na nowo w zagłębieniu niecki.
– Halo! Możecie się nie fatygować! Już wszystko wiem! I zaraz wam powiem! - krzyknął Doktor.
– Gdzie byłeś? Zaczynałem się już niepokoić - odezwał się Koordynator. - Naprawdę coś odkryłeś? Bo Inżynier nic nie wie.
– Żeby to nic! Nie byłoby tak źle! - warknął Inżynier. Stanął na równe nogi, trącił wściekle czarny przedmiot i zmierzył Doktora gniewnym spojrzeniem.
– No i co takiego odkryłeś?
– Więc to jest tak - powiedział z dziwnym uśmiechem Doktor - te rzeczy wciągane są tam - pokazał rozwierającą się właśnie paszczę ryja - o, teraz ona rozgrzeje się w środku, widzicie? - teraz wszystkie się stopią - wymieszają - pojadą na górę porcjami, tam się zaczyna ich obróbka, kiedy są jeszcze trochę wiśniowe od gorąca, lecą na dół, pod ziemię, tam musi być jeszcze jedna kondygnacja, i znów coś im się tam robi, wracają taką studnią tutaj całkiem blade, ale jeszcze świecące, robią wycieczkę pod sam dach, wpadają do tego bochna - wskazał ślimacznicę - potem do „składu gotowej produkcji”, z niego jadą na powrót do ryja, roztapiają się w nim, i tak w kółko - bez końca - formują się, kształtują, roztapiają, formują się.
– Zwariowałeś? - szeptem powiedział Inżynier. Na czoło wystąpiły mu grube krople potu.
– Nie wierzysz? Możesz sprawdzić sam.
Inżynier sprawdził - dwa razy. Trwało to dobrą godzinę. Kiedy znaleźli się na powrót przy niecce, którą wypełniała właśnie nowa, porządkująca się w czworobok porcja „końcowego produktu”, zaczął zapadać zmierzch i w hali zrobiło się szaro.
Inżynier wyglądał jak obłąkany - trząsł się od złości, przez jego twarz przelatywały skurcze, inni, nie mniej zdumieni, nie przeżywali jednak całego odkrycia tak gwałtownie.
– Musimy wyjść stąd zaraz - powiedział Koordynator - po ciemku może być ciężko. Wziął Inżyniera za ramię. Ten dał się pociągnąć, bezwolny, naraz wyrwał mu się, podskoczył do czarnego przedmiotu, który zostawili, i podźwignął go z trudem.
– Chcesz to zabrać? - powiedział Koordynator. - Dobrze. Chłopcy, pomóżcie mu.
Fizyk chwycił uszate występy, we dwóch nieśli z Inżynierem niekształtny czarny przedmiot. Tak dotarli do zaklęsłej granicy pomieszczenia. Doktor spokojnie ruszył na lśniącą syropowato ścianę „wodospadu” - i znalazł się na równinie, w chłodnym powietrzu wieczoru. Z rozkoszą wciągał głęboko w płuca podmuchy wiatru. Inni wynurzyli się za nim, Inżynier i Fizyk z wysiłkiem donieśli swoje brzemię do miejsca, w którym pozostawili plecaki, i cisnęli je na ziemię.
Rozpalili kocher, zagrzali trochę wody, rozpuścili w niej mięsny koncentrat i zabrali się do jedzenia, bardzo zgłodniali. Jedli w milczeniu. Tymczasem zrobiło się zupełnie ciemno, wystąpiły gwiazdy, ich blask potężniał nieomal z każdą chwilą, niewyraźne chaszcze dalekiego zagajnika roztopiły się w mroku, już tylko błękitnawy płomień kuchenki, poruszany łagodnymi powiewami, dawał nieco światła. Wysoka ściana hali za ich plecami, pogrążona w nocy, nie wydawała najlżejszego odgłosu, nie było nawet widać, czy dalej płyną po niej poziome fale.
– Ciemno robi się tu jak u nas w tropikach - powiedział Chemik - spadliśmy w strefie równikowej, co?
– Zdaje się, że tak - odparł Koordynator - chociaż nie znam nawet nachylenia planety do ekliptyki.
– Jak to? Ależ musi być znane?
– Oczywiście. Dane są na statku.
Zamilkli. Chwytał nocny ziąb, okryli się więc kocami, a Fizyk wziął się do stawiania namiotu. Napompował płachtę, aż stanęła sztywna, podobna do spłaszczonej półkuli z niewielkim włazem nad samą ziemią, szukał w pobliżu jakichś kamieni, którymi dałoby się przycisnąć brzegi namiotu, aby go nie porwał wiatr - mieli kołki, ale nie było ich czym wbijać - natykał się jednak tylko na drobne okruchy i wrócił do siedzących wokół błękitnawego ogienka z pustymi rękami.