Powieść wyróżniona w konkursie zorganizowanym przez Komendę Główną Milicji Obywatelskiej i Państwowe Wydawnictwo ,,Iskry”
śmierć
czeka
przed
oknem
JERZY EDIGEY
ŚMIERĆ CZEKA PRZED OKNEM
Państwowe Wydawnictwo Iskry Warszawa 1973
W LISTOPADZIE
Nad ranem przestało padać. Ale ciężkie, ołowiane chmury, nabrzmiałe deszczem czy może nawet śniegiem, sunęły nisko po niebie. Zda się tuż, tuż nad wysokimi topolami rosnącymi za murem cmentarnym.
Od samego domu trumnę nieśli koledzy i przyjaciele zmarłego. A także ci spośród mieszkańców Podleśnej, którzy znali starszego sierżanta MO, Władysława Kwaskowiaka, i zapewne nieraz korzystali z jego pomocy i opieki. Co kilkadziesiąt metrów ludzie przy trumnie zmieniali się i nie zabrakło ochotników do tej tak smutnej ostatniej posługi, oddawanej dzisiaj kierownikowi posterunku Milicji Obywatelskiej w podwarszawskim osiedlu, jakim jest Podleśna.
Za trumną szła trójka małych dzieci. To dwóch synów i córka zmarłego. Żonę, okrytą wielkim czarnym welonem, prowadził pod rękę komendant powiatowy MO z Ruszkowa. Z drugiej strony wdowy ten młody człowiek z jasnymi włosami, lekko utykający na prawą nogę, to brat zmarłego, Janusz Kwaskowiak. Znany miejscowy piłkarz. Kuleje, bo przed dwoma tygodniami na meczu z „Huraganem” z Wołomina odniósł kontuzję.
W kondukcie szło najmniej trzysta osób. Jak na Podleśną, bardzo wiele. Co dziesiąty mieszkaniec osiedla był na cmentarzu, mimo że ceremonia odbywała się przed południem zwykłego roboczego dnia. No, ale Władysława Kwaskowiaka znano i lubiano w Podleśnej. A poza tym pogrzeb ofiary morderstwa zawsze budzi sensację i zwabia tłum ciekawych, co dopiero kiedy jest nią komendant posterunku MO. Gapiów zresztą w Podleśnej, jak i w całej Polsce, nigdy i nigdzie nie brakuje. Nawet wówczas, kiedy powodem ich ciekawości jest cudza tragedia.
Trumna minęła bramę cmentarną. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i smutny pochód zatrzymał się nad świeżo wykopanym grobem. Zaczęły się normalne uroczystości. W imieniu kolegów pożegnał zmarłego zastępca komendanta wojewódzkiego MO, pułkownik Niegolewski. Mówił o zasługach zmarłego, o jego walce z przestępczością, walce, którą starszy sierżant przypłacił własnym życiem. Pułkownik zaznaczył, że i ta zbrodnia nie pozostanie bezkarna. Przestępca zostanie ujęty i będzie mu wymierzona sprawiedliwość.
Następnie przemawiali: w imieniu Osiedlowej Rady
Narodowej jej przewodniczący, Adam Rembowski, a w imieniu Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej doktor Zygmunt Workucki.
Potem zapanowała cisza. Słychać było jedynie głuchy odgłos grud ziemi rzucanych na trumnę. Reszty dokonali grabarze formując nową mogiłę z żółtego piachu, którą pokryły wieńce i wiązanki kwiatów. Do wdowy podchodzili znajomi i nieznajomi. Wypowiadali konwencjonalne słowa współczucia, całowali w rękę i pojedynczo lub grupkami opuszczali cmentarz.
Nieco z boku, zasłonięty przez krzyże i pomniki, stał mężczyzna w ciemnoszarym płaszczu. Wysoki, o szpakowatych włosach i twarzy pokrytej zmarszczkami. Na pierwszy rzut oka mógł mieć jakieś sześćdziesiąt pięć lat albo i więcej. A przecież zaledwie cztery lata temu przekroczył pięćdziesiątkę. Dopiero kiedy nieznajomy zrobił kilka kroków, żeby lepiej przyjrzeć się ludziom otaczającym półkolem postawioną na górce piachu trumnę, ktoś obserwujący tego mężczyznę mógłby zauważyć ruchy sprężyste i energiczne, charakteryzujące osoby silne i wysportowane.
Prawie nikt z zebranych na cmentarzu, z wyjątkiem kilku pracowników milicji, nie znał tego uczestnika smutnej ceremonii. On jeden nie zbliżył się do otwartego grobu i nie rzucił symbolicznej grudki ziemi na trumnę. Za to z zainteresowaniem obserwował wszystkich obecnych. Można by przypuszczać, że przywiodła go tutaj nie pamięć o zmarłym, lecz ciekawość, kto przyszedł pożegnać komendanta posterunku MO. Wpatrywał się w każdą twarz, jak gdyby chciał
ją zapamiętać.
W pewnej chwili, na odgłos piasku uderzającego o wieko trumny, nieznajomy skrzywił twarz w dziwnym uśmiechu i powiedział ni to do siebie, ni to do stojącego obok jakiegoś młodego człowieka:
Może morderca także jest na cmentarzu i również rzucił garść ziemi na grób swojej ofiary?
- Chyba by rzucił, ale kamień — odpowiedział młody człowiek.
- Kamień? Dlaczego kamień?
- No, nie wie pan? — zdziwił się zagadnięty. — Jeszcze ze średniowiecza wywodzi się legenda, że ziemię na trumnę rzucają przyjaciele i ludzie życzliwi zmarłemu, a jego wrogowie kładą na mogile kamienie.
- Rzeczywiście — z pewnym roztargnieniem potwierdził nieznajomy.
- Ale to tylko u Słowian — młody człowiek najwyraźniej chciał się popisać swoją erudycją — bo na przykład u Persów do dziś dnia zachował się obowiązujący zwyczaj kładzenia kamyka na każdą mijaną, choćby przydrożną, mogiłę. Wywodzi się to stąd, że tam groby trzeba było zabezpieczać kamieniami, żeby szakale nie wykopały ciała.
Nieznajomy nic nie odpowiedział. Młody człowiek odczekał trochę, a zorientowawszy się, że jego rozmówca nie chce kontynuować tematu, także podszedł do otwartej mogiły i rzucił na trumnę garść piasku. Potem razem z innymi skierował się w stronę wrót cmentarza.
Powoli tłumek rozchodził się. Wreszcie nawet rodzina i najbliżsi koledzy zmarłego podążyli do wyjścia. Na cmentarzu pozostała tylko mogiła i nieznajomy mężczyzna. Wolnym krokiem podszedł do pagórka pokrytego kwiatami i długo wpatrywał się w grób, jak gdyby czekał, że zmarły da mu jakiś znak lub odpowie na wszystkie pytania, cisnące się na usta wysokiego mężczyzny.
Ale na cmentarzu było cicho. Zmarły znalazł się już poza zasięgiem ludzkiej władzy. Major Bronisław Niewarowny, od dziś nowy komendant posterunku MO w Podleśnej, wiedział, że nikt nie odpowie na jego pytania. Sam musi rozwiązać tę
zagadkę.
Czy potrafi?
Czasy świetności i sławy majora Niewarowne- go, kiedy to był postrachem przestępców i kiedy powierzano mu najtrudniejsze sprawy, minęły przed kilkunastu laty. Jeden, drugi, trzeci błąd... A może nawet nie błąd, lecz zwykły pech? Jedna czy druga niewykryta sprawa, którą później rozwiązał ktoś inny... I to wcale nie dlatego, żeby Niewarowny przy prowadzeniu dochodzenia czegoś zaniedbał. Po prostu miał zbyt mało danych do rozwiązania zagadnienia. Jego następca skorzystał nie tylko z pracy swojego poprzednika, ale i z nowych okoliczności, które przypadkiem ujawniono. Naturalnie jemu przypisywano całą zasługę.
A poza tym zmieniły się i warunki pracy, i metody działania służby dochodzeniowej. Kiedy Bronisława Nie- warownego, prosto z partyzantki, w 1945 roku skierowano do powstającej właśnie w Radomsku placówki milicji, inaczej się wtedy pracowało. Nikt nie słyszał o promieniach infraczerwonych i najrozmaitszych metodach oraz „mądrych” aparatach i maszynach Zakładu Kryminalistyki. Własna intuicja, spostrzegawczość, a przede wszystkim własna odwaga, dochodząca nieraz do brawury, musiała wystarczyć za wszystko.
Czasy się zmieniły, epoka „bohaterstwa” minęła bezpowrotnie. Miejsce może nawet „genialnych” detektywów zajął nigdy niemylący się aparat lub komputer. W walce z przestępczością indywidualne wyczyny zastąpione zostały kolegialną pracą wyspecjalizowanej grupy biegłych, z dyplomami wyższych uczelni w kieszeni, a nierzadko i z tytułem naukowym.
Bronisław Niewarowny nie umiał i nie chciał tego zrozumieć. Prowadząc dochodzenie bardziej uwierzył w swój nieomylny instynkt i swoje szczęście niż w te wszystkie nowe, „diabła warte wynalazki". Nikt majorowi Niewarownemu nie negował jego zasług i nie pomniejszał dawnych sukcesów. Ale powoli, powoli odsuwano go od bardziej skomplikowanych spraw i zlecano jakieś zajęcia administracyjne. Zbiegło się to z ciężkimi przeżyciami rodzinnymi i długotrwałą chorobą. Była ona następstwem dwuletniego pobytu w partyzanckim lesie i później ciężkiej kontuzji, kiedy to kula wystrzelona z pistoletu pewnego bandyty dosłownie zrykoszetowała na głowie pracownika milicji.