- Młody Bełkowski miał jakieś zatargi z Kwaskowiakiem?
- Nieraz. Kwaskowiak był człowiekiem, który nie bał się nikogo. Tym bardziej rzekomych znajomości starego Bełkowskiego. Zdarzyło się, że Andrzej przenocował w naszym areszcie i przykładnie zamiatał ulicę Akacjową.
- To było dawno?
- Przed przeszło dwoma laty. Później, kiedy w młodym Bętkowskim obudził się „demon szybkości”, rozróby stały się rzadsze. A wykroczenia drogowe poza Podleśną to już nie nasza sprawa. Zresztą ojciec kupił synowi kawalerkę w Warszawie, tak że na szczęście nie widujemy go tutaj za często.
- Ten wóz garażuje w Podleśnej?
- Nie. Inżynier Bełkowski ma Wartburga, dość już starego i sfatygowanego. Na tym wozie Andrzej, wprawiał się do przyszłej roli zdobywcy szos.
- W przeddzień zabójstwa Kwaskowiaka młody Bełkowski był w Podleśnej?
- To trzeba by sprawdzić. Ja go nie widziałem. Ani jego niebieskiego wozu.
- Doktor Workucki ma córkę?
- Dwoje dzieci. Syn studiuje na wyższej uczelni w Warszawie. Młodsza Janka chodzi do ostatniej klasy liceum. W tym roku szkolnym będzie zdawała maturę. Po raz pierwszy. Ale za to w dziesiątej i jedenastej odpoczywała po dwa lata. Bardzo wątpię, czy zda. Nauka jej nie w głowie. Chłopcy, kawiarnia, dansing, a nie książka.
Ale doktor Workucki, tak surowy dla innych, córce pozwala na wszystko.
- Ta mała miała jakieś zatargi z Kwaskowiakiem?
- Nie wiem. Ale bała się go na pewno bardziej niż ojca. Kiedyś całe towarzystwo, wśród którego rej wodziła Janka, rozrabiało w kolejce, a później na stacji. Hałasowali, nie dawali ludziom spać. Naumyślnie puszczali na cały głos tranzystory. Niby nic poważnego, takie szczeniackie awantury. Kapral Nierobis, bo właśnie on miał służbę, nie mógł sobie z nimi dać rady. Zaalarmował komendanta. Byłem przy tym. Kwaskowiak podszedł do nich i spokojnie powiedział: „Panno Janko, proszę do domu, ale zaraz.” Czy pan uwierzy, majorze, poszła jak zmyta! Jeszcze się ukłoniła i coś tam bąkała przepraszając. Któryś z jej koleżków próbował się stawiać, ale go szybko zgasiła. Najwidoczniej komendant wiedział coś o tej dziewczynie, że tak mu gładko poszło. Bo nawet w szkole nauczyciele narzekali, że strasznie pyskata i nieposłuszna. Gdyby nie była córeczką doktora, zapewne dawno by ją wyleli z liceum.
- A synowie Marii Kowalskiej?
- Widzę, że pan major wywiedział się o wszystkich naszych „złotych dzieciach”. To jeszcze szczeniaki. Czternaście i szesnaście lat. Ale też niesłychanie rozpuszczone tałałajstwo. Kiedy raz w kolejce pan Orzechowski, taki urzędnik z Ministerstwa Handlu Wewnętrznego, mieszkający w Podleśnej, zwrócił im uwagę, że się niegrzecznie zachowują i używają ordynarnych wyrazów, na drugi dzień wybili mu kamieniami trzy szyby. Co się pani Kowalska nabłagała i naprzepraszała, aby Orzechowski nie złożył nam o tym meldunku! Wtedy chłopcy znaleźliby się w nie lada opałach. W końcu pan Edward machnął ręką, kazał pani Kowalskiej wpłacić tysiąc złotych na cel dobroczynny i zwrócić koszt wprawienia nowych szyb.
- A wy co? Przyglądaliście się temu spokojnie?
- Nie było doniesienia o przestępstwie i nie wiedzieliśmy o niczym. Dopiero później cała sprawa stała się głośna w Podleśnej.
- Ta lekcja pomogła?
- Nie za bardzo. Pod koniec maja przy szukaniu w lesie „krzakówki" nakryliśmy tam na wagarach obu synków właścicielki kawiarni i ich koleżków. Tak się spili winem, na pewno buchniętym matce z zakładu, że nie mogli ustać na nogach. Starszy sierżant załatwił sprawę krótko i po swojemu. Powiedział: „Jak chcecie: albo was zabieram do aresztu, a później zawiadomię szkołę i rodziców, albo kolejno kłaść mi się na ten pniak. I niech was drugi raz nie spotykam". Wiadomo — roześmiał się na to wspomnienie kapral — woleli pniak. Komendant zdjął pasek i każdemu po ojcowsku przyłożył dziesięć razy, gdzie potrzeba. A rękę miał mocną. Chłopaki nie mogli przez parę dni siedzieć prosto. Ale Kwaskowiak nikomu nie pisnął o tej historii. A ja dopiero dzisiaj pierwszy raz mówię
to panu majorowi.
- Swoją drogą — uśmiechnął się Niewarowny - wasz komendant miał dość oryginalne metody postępowania.
- Ale jedynie skuteczne. Co by nam przyszło z zamknięcia w areszcie tych wszystkich łobuziaków i podania ich na kolegium? Kolegium nałożyłoby jakąś niewielką grzywnę. Rodzice by zapłacili, a synkowie nadal rozrabiali. Po tej operacji na pieńku młodzi Kowalscy takiego respektu nabrali dla komendanta, że już z odległości dziesięciu metrów mu się kłaniali. A więcej żaden z nich nie klął w wagonie i nie popychał pasażerów.
- Kowalski chodzi do tutejszego liceum?
- Nie. Matka musiała go stąd zabrać przed dwoma laty. Uczy się w Warszawie.
Z rozmowy z sierżantem Michalakiem Niewarowny sporządził notatkę służbową, aby ją nazajutrz przekazać pułkownikowi. Może kapitan Lewandowski będzie chciał się zająć tym śladem? Sam major zapatrywał się sceptycznie na uzyskane wiadomości. Dwóch młodocianych łobuziaków, którzy dostali kiedyś w skórę od Kwaskowiaka, rozwydrzona pannica czy nawet początkujący rajdowiec, zmuszony przed paru laty do za- miecenia ulicy, to w żadnym razie nie potencjalni zabójcy, na zimno planujący zbrodnię. Jak stwierdzają statystyki, wbrew pozorom, zemsta bardzo rzadko bywa motywem morderstwa. Nie, informacje udzielone oficerowi milicji przez poznaną w kawiarni panią Hankę są fałszywym tropem. Omyliła się w swoich podejrzeniach. A może celowo chciała skierować dochodzenie w tym kierunku?
Major obawiał się, że takich fałszywych wiadomości i zagmatwanych śladów prowadzących donikąd będzie miał jeszcze wiele. Bez względu na to, kto jest zabójcą, mały światek notabli Podleśnej był zgrany ze sobą i solidarny w jednym — w niedopuszczeniu do wtrącania się w jego sprawy.
Lokal posterunku MO w Podleśnej składał się z pięciu pokojów. A właściwie z czterech i dawnej kuchni przerobionej na magazyn i archiwum. W największej izbie zawsze dyżurował jeden z milicjantów i tutaj przyjmowano interesantów. Do niej przylegała mniejsza, w której był gabinet komendanta. Po przeciwnej stronie korytarza znajdowały się trzy pomieszczenia. Jedno to wspomniany magazyn, drugie — pokój milicjantów. Mogli tu pisać swoje raporty i sprawozdania, a także odpocząć w przerwach pomiędzy czynnościami służbowymi w terenie. Ostatnia, piąta izdebka, najmniejsza ze wszystkich, nie miała ścisłego przeznaczenia. Po prostu służyła za rodzaj graciarni.
Ten właśnie pokoik major postanowił zaadaptować na swoją „kawalerkę”. Ponieważ na jej wyposażenie składała się również umywalka, można było przypuszczać, że dawniej, przed przebudową budynku na biuro, znajdowała się tu łazienka. Teraz sprzątaczce polecono usunięcie niepotrzebnych gratów i doprowadzenie pomieszczenia do stanu użytkowego. Z meblami nie było kłopotów. Znalazł się nieduży stolik, dwa krzesełka i wąska, ale mało zniszczona kanapka, a nawet stara, na wpół rozwalona szafa, którą kapral Nierobis, znający się na stolarce, obiecał szybko doprowadzić do porządku.
Sprawę mieszkania mając z głowy, major zatroszczył się o wyżywienie. Jedyna miejscowa knajpa nie cieszyła się sławą przybytku słynącego z dobrej kuchni. Podstawą egzystencji tego lokalu gastronomicznego były trzy „dania”: wódka, ogórek i śledź. Na kogoś, kto żądał czegoś innego, patrzono tam jak na dziwaka. W pobliskim Ruszkowie „Konsumy” prowadziły wprawdzie stołówkę, ale korzystanie z niej Niewarowny uznał za stratę czasu. Postanowił, tak jak w Warszawie, przygotowywać sobie samemu jakiś gorący posiłek raz dziennie. Na śniadanie miało wystarczyć mleko z kawałkiem chleba, a wieczory oficer milicji zamierzał spędzać w kawiarni „Marysieńka".