Выбрать главу

Tuż przy stacji kolejki wznosił się zgrabny i dość spory pawilon spółdzielczy. „Supersam” jak go z pewną przesadą nazywali mieszkańcy Podleśnej. Był to sklep największy w całym osiedlu i jednocześnie najbliżej budynku MO. Major wybrał się więc po zakupy niezbędne dla przygotowania obiadu, wieczór miał spędzić jeszcze w Warszawie. Musiał przywieźć z Raszyńskiej trochę osobistych rzeczy.

Pierwszą osobą, którą major zobaczył w sklepie, była pani Hanka Nielisecka, siedząca w białym kitlu za kasą. Powitała oficera milicji promiennym uśmiechem:

- Jak to ładnie z pana strony, majorze, że po odwiedzinach w „Marysieńce” znalazłam się na drugim miejscu na liście pańskich planowanych wizyt. Czułabym się tym naprawdę zaszczycona, gdyby nie lekka obawa, że celem pańskiego spaceru nie była moja skromna osoba, tylko względy bardziej prozaiczne. Niemniej witam pana serdecznie i czym możemy służyć?

- Nawet nie wiedziałem, że pani pracuje tutaj - przyznał się szczerze Niewarowny.

- Och, jestem pewna, że gdyby pan to tylko przeczuwał, poszedłby pan kilometr dalej do następnego sklepu. Ale proszę wziąć koszyczek, oprowadzę pana po swoim gospodarstwie i pomogę w zakupach. — Nielisecka zwróciła się do jednej z ekspedientek — Proszę, Jadziu, zastąp mnie przy kasie.

Major posłusznie wziął koszyk i ruszył za przewodniczką, ona zaś mówiła:

- Na pewno chce pan coś kupić na obiad, bo do miejscowej knajpy nie radzę chodzić. Polecam dzisiaj w dziale garmażeryjnym białą kiełbasę. Jakiś garnek i maszynka elektryczna chyba jest w budynku MO, prawda? Więc jeszcze chleb, cukier i paczka herbaty. Jako ważna osoba dostanie pan, naturalnie spod lady, paczkę „Yunanu”. Do herbaty proponuję te herbatniki. Są naprawdę dobre i nie psują się, co w pańskim kawalerskim gospodarstwie bardzo ważne. A tu jeszcze ósemka masła.

Kierowniczka sklepu nawet nie pytała majora o zgodę, lecz nakładała mu produkty do koszyka.

- Dzisiaj pan wraca do Warszawy? Kolację i jutrzejsze śniadanie zje pan w domu. A pojutrze... Co pan pija na śniadanie?

- Trochę mleka i kawałek chleba.

- Trzeba majora zapisać na dostawę mleka. Litr czy połówkę?

- Niech będzie litr.

- Słusznie. Zostanie na zsiadłe. A to bardzo zdrowo, zwłaszcza po powrocie z kawiarni „Marysieńka”, gdzie na pewno będzie pan stałym gościem. Teraz proszę do kasy, uregulujemy nasze rachunki i następnie zapraszam pana na zaplecze. Pogadamy przy filiżance dobrej kawy.

Major bez słowa spełniał polecenia energicznej kierowniczki. Zupełnie machinalnie zapłacił, schował do portfelu długi, wąski kwitek, ale myślał o czymś innym. Wreszcie, kiedy już znaleźli się w małym kantorku na zapleczu spółdzielni, oficer zapytał:

- Dostarczacie mleko do domów?

- Od przeszło dwóch lat. Przedtem nosiły kobiety ze wsi. Mleko niewiadomego pochodzenia i naczynia nie najlepszej czystości. Długo walczyłam ze zlikwidowaniem prywatnej sprzedaży. Największą trudnością było znalezienie roznosi-ciela, bo to znacznie gorsze zajęcie niż w Warszawie. Trzeba wózkiem jeździć po całym osiedlu od willi do willi. Ale w końcu trafił mi się taki amator. Nie roznosiciel, a wprost „perła”. Punktualny, pracowity. Ani jednego dnia nie nawalił. Jeżeli sam nie przyjdzie, to przysyła pomocnika. Codziennie rano, jak w zegarku, zjawia się równo o godzinie czwartej przed sklepem. Czasem nawet musi czekać na samochód z mleczarni. To naprawdę ciężka praca. Dzień w dzień, bez względu na pogodę. A zarobek wprawdzie dość dobry, ale nie za wysoki. Przypuszczam, że od klientów coś dostaje „ciepłą ręką”, bo inaczej tak długo by nie wytrwał przy tym zajęciu.

Te słowa potwierdziły przypuszczenia majora. Był więc człowiek, który codziennie o świcie przemierzał ze swoim wózkiem ulice osiedla. Może on zauważył coś, co by mogło rzucić jakieś światło na sprawę zabójstwa Kwaskowiaka. W swojej wielkiej akcji, bezpośrednio po wykryciu przestępstwa, kapitan Lewandowski przesłuchał dziesiątki osób. Jednakże osoba roznosiciela mleka uszła jego uwagi.

Po raz drugi Niewarowny uczuł pewną satysfakcję, że udało mu się wykryć zaniedbania młodszego kolegi.

- Chciałbym porozmawiać z tym mleczarzem. Kto to taki?

- Stefan Zborkowski. Mieszka w pobliżu, za torami — kierowniczka spojrzała na zegarek — nie będzie pan musiał go szukać. Dochodzi druga godzina. Zwykle „Stefanek”, tak go tu wszyscy nazywają, zjawia się o tej porze w spółdzielni, aby ustalić, jaką ilość mleka rozwiezie następnego dnia.

- To chyba z góry wiadomo, kto i ile zaabonował?

- Tak to jest w Warszawie. U nas panują stosunki bardziej familiarne. Nieraz ktoś sobie życzy wziąć litr lub dwa więcej albo w ogóle na ten dzień rezygnuje z dostawy. Poza tym kawiarnia codziennie zamawia inną ilość, zależnie od przewidywanego ruchu. Te zmiany zresztą leżą w interesie roznosiciela, bo na pewno nie spełnia takich życzeń jedynie z czystej grzeczności. Niech pan chwilę zaczeka, ja uprzedzę w sklepie, że Stefanek jest tutaj potrzebny.

Po powrocie kierowniczki, popijając mocną kawę, major zapytał:

- Skąd pani wie, że dzisiaj nie będę nocował w Podleśnej?

- To proste. Wystarczy siedzieć w kasie i słuchać, co ludzie mówią. Praktycznie biorąc nie ma mieszkańca Podleśnej, który by raz na parę dni nie przyszedł po zakupy do spółdzielni. Tu wszyscy wszystkich znają i wszystkim się interesują. Nie darmo istnieje przysłowie „wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi”. Około dwunastej zajrzała do sklepu sprzątaczka. Opowiadała, że ma dużo roboty, ponieważ trzeba wysprzątać i wyszorować ten mały pokoik w budynku MO. Nowy komendant będzie w nim mieszkał, ale musi sobie przywieźć pościel z Warszawy. Reszta jest już logicznym wnioskiem z tej przesłanki.

- A jednak złe wnioski wysnuła pani z faktu zabójstwa Kwaskowiaka.

- Jak to?

- To nie dzieci zabiły starszego sierżanta. Nawet nie te najbardziej rozwydrzone, jak młody Bełkowski, Janka Workucka czy latorośle pani Marysieńki Kowalskiej.

- Każde z nich jednak odgrażało się, że skończy z komendantem.

- Być może, ale od takich szczeniackich pogróżek do zbrodni droga daleka.

- Andrzej Bełkowski nie jest dzieckiem. Dwadzieścia cztery lata. A był w Podleśnej w przeddzień zabójstwa.

- Wszystko, zapewniam panią, będzie bardzo dokładnie sprawdzone. Zbadamy działalność tego pozłacanego młodego człowieka. Ale od zamiatania ulicy przed dwoma laty do uderzenia Kwaskowiaka łomem w tył głowy jest spora odległość. Zarówno w czasie, jak i w wadze tych dwóch czynów. Poza tym młody Bełkowski nie mieszka stale w Podleśnej, więc to nie jego śledził starszy sierżant w czasie swoich porannych spacerów...

Major przerwał, bo drzwi się otworzyły i w ich progu stanął średniego wzrostu mężczyzna, ubrany w granatowy, dość już zniszczony, ale czysty kombinezon. Przybysz miał twarz okrągłą, gładko wygoloną, a włosy ciemnoblond. Całość robiła nader sympatyczne wrażenie i od pierwszego spojrzenia budziła zaufanie. Szare oczy patrzyły wesoło. Mężczyzna na widok nieznajomego w pokoju kierowniczki ukłonił się i chciał się cofnąć, ale pani Anna zaprotestowała:

- Oo, pan Stefanek! Proszę do środka. Tu jest ktoś, kto chce z panem pomówić. Może kawy?

- Nie, dziękuję — Zborkowski pytająco spojrzał na oficera milicji.

- Panowie się nie znają. Pan major Niewarowny, nowy komendant naszego posterunku, a od jutra także i pański klient, a to pan Stefan Zborkowski.