Major wstał i uścisnął wyciągniętą rękę.
- Pan major zapewne prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstwa Kwaskowiaka?
- I tak, i nie — odpowiedział oficer milicji — właściwie dochodzenie prowadzi komenda wojewódzka w Warszawie. A ja chwilowo kieruję tutejszym posterunkiem.
- Rozumiem, pan major chce na miejscu rozpatrzyć się w sytuacji.
- Można to i tak nazwać. Właśnie dlatego chciałbym z panem porozmawiać.
- Muszę wracać do kasy — Nielisecka taktownie opuściła kantorek.
- Pan roznosi mleko?
- Tak. Samochód z mleczarni przyjeżdża około godziny czwartej rano. Wtedy zaczynam pracę. To duży i bardzo
rozrzucony rejon. Kończę już po siódmej.
- Pan wyjeżdża wózkiem stąd, sprzed pawilonu spółdzielni?
- Tak. Tutaj rano przychodzę i sprawdzam, ile mleka mi dostarczono. Gdybym jednak miał towar w jednym miejscu, nie dałbym sobie rady z jego rozwiezieniem. Dlatego też samochód wyładowuje tutaj tylko część pojemników z butelkami, resztę zaś zostawia w dwóch punktach, na Różanej oraz na skrzyżowaniu Rezedowej z Brzozową.
- A skąd pan zaczyna pracę?
- Zabieram stąd kilka pojemników na wózek i jadę Rezedową. Po drodze zostawiam mleko pod drzwiami domów i już tylko z pustymi butelkami dojeżdżam do Brzozowej, gdzie czekają na mnie nowe pojemniki. Kończę Rezedową, wjeżdżam na Brzozową, następnie obsługuję Akacjową aż do lasu i z powrotem. Znowu zabieram towar sprzed sklepu, przejeżdżam całą 15 Grudnia i biorę resztę butelek na Różanej. Najpóźniej dostaje mleko ulica Malinowa, ta, przy której teraz się znajdujemy. A to dlatego, że jeżeli komuś bardzo się śpieszy, może przejść kilka kroków i samemu wziąć butelkę z pojemników stojących przed sklepem.
- Czy dużo osób spotyka pan rano?
- Kiedy zaczynam pracę, to prawie nikogo. A kiedy kończę, ludzie właśnie śpieszą na stację.
- Komendanta MO pan spotykał?
- Zdarzało się. To także mój klient. Komendant lubił wcześnie wstawać. Najczęściej sam brał mleko z pojemnika przy skrzyżowaniu Rezedowej z Brzozową.
- Kiedy pan spotykał Kwaskowiaka, w którą stronę szedł?
„Stefanek" zamyślił się.
- Spotykałem go nieczęsto. Ale wydaje mi się, że zawsze wracał do domu.
- A skąd?
- Chyba z Brzozowej. Od strony torów kolejki. A może z przeciwnej? Nie pamiętam.
- Jak był ubrany?
- Chyba w dres? Tak, na pewno miał granatowy dres. Teraz sobie dobrze przypominam, że kiedyś zapytałem komendanta, czy trenuje na spartakiadę gwardyjską. Roześmiał się i powiedział, że na to jest za stary. Ale że to zdrowo pospacerować i łyknąć świeżego powietrza przed pójściem do pracy.
- Tego dnia, kiedy go później znaleziono nieżywego, widział pan Kwaskowiaka?
- Nie. Przecież bym się zgłosił na milicję. Wtedy mleka nie brał. Przed drzwiami stała pusta butelka i zamieniłem ją na pełną.
- Czy pamięta pan, która to była godzina?
- Nie wiem. Nie patrzyłem na zegarek, ale sądzę, że przed piątą rano.
- Nie widział pan lub nie słyszał jakiegoś przejeżdżającego samochodu?
- Samochodu? — zastanawiał się Zborkowski.
- Tak.
Jechał, ale nie Rezedową, tylko Akacjową. Właśnie nakładałem na swój wózek pojemniki z butelkami mleka i miałem jechać Brzozową w kierunku Akacjowej, kiedy tą ulicą przejechał samochód.
- W jakim kierunku?
- Chyba w stronę lasu, ale nie mógłbym przysiąc.
- Od skrzyżowania Rezedowej z Brzozową do Akacjowej jest najwyżej sto metrów. Czy zauważył pan to auto?
- Pan major chce wiedzieć, czyj to wóz? Nie, nie wiem.
- Nie chodzi mi o to, czyja własność. Ale marka albo kolor.
- To był Polski Fiat, ciemnozielony. Widziałem wyraźnie, bo chociaż było jeszcze ciemno, to przecież przy skrzyżowaniu Brzozowej z Akacjową pali się latarnia. Ale zaraz! Przypominam sobie, że kiedy rozwoziłem mleko na Rezedowej, także słyszałem odgłos przejeżdżającego wozu w kierunku Akacjowej, ale go nie widziałem.
- Czy dużo czasu minęło między przejazdem tego pierwszego wozu i Fiata?
- Nie. Najwyżej dziesięć minut. Jechałem swoim wózkiem już w stronę Brzozowej, kiedy doszedł mnie odgłos przejeżdżającego niedaleko samochodu.
- A potem nic pan nie zauważył?
- Nie. Normalnie rozwoziłem mleko na ulicy Akacjowej. Nie widziałem tam nikogo. Dopiero później, kiedy wróciłem pod spółdzielnię, zrobił się ruch na ulicach. Ludzie śpieszyli do kolejki i ktoś spotkany na Różanej powiedział mi, że w lesie znaleziono zabitego komendanta Kwaskowiaka. Potem widziałem sierżanta Michalaka i kaprala Nierobisa. Wokół nich zebrał się mały tłumek, ale ja nie podchodziłem bliżej. I tak bym przecież nic nie pomógł, a trzeba było skończyć roznoszenie mleka.
- Wracając do tych porannych spotkań z Kwaskowiakiem, nie zdarzyło się wam widzieć komendanta wychodzącego z domu?
- Nie. Ja w ogóle spotkałem go jedynie parę razy, ale za tusze, kiedy już wracał.
- Od strony ulicy Brzozowej?
- Tak. Raz widziałem go na Brzozowej. Szedł od torów kolejowych. A innym razem zauważyłem, że skręcał z Brzozowej, jak gdyby wracał z Akacjowej. Komendant lubił porządek i osobiście sprawdzał, czy w osiedlu wszystko jest jak należy.
- A kto go mógł zabić, jak myślicie?
- Nie wiem. Kwaskowiak był wymagający. Niejednemu się naraził. Ale żeby za to aż go stuknęli?
- A w mundurze też widywaliście kiedy starszego sierżanta?
- Nie rano. Wtedy zawsze chodził w dresie. Kiedyś mi powiedział, że na te wczesne spacery wkłada dres, a dopiero potem je śniadanie. Śmiał się, że po przechadzce lepiej smakuje mu jedzenie. Tak około godziny siódmej to nieraz widziałem komendanta, jak szedł ze stacji w stronę posterunku. On zawsze chodził na dworzec, kiedy przyjeżdżały poranne pociągi, i sprawdzał, czy chuligani jakiejś grandy nie wyczyniają. W ogóle u nas w Podleśnej to milicja najwięcej pilnuje stacji, i słusznie, bo tam najłatwiej o rozróbę.
- Dziękuję panu za informacje. Być może, okażą się one bardzo ważne dla dochodzenia. Jutro po rozniesieniu mleka proszę przyjść na posterunek. Muszę zrobić oficjalny protokół z pana zeznań. A może do jutra pan sobie przypomni jakiś nowy szczegół?
- Chyba nie, panie majorze. Co wiedziałem, to powiedziałem. Jutro się zamelduję, ale dopiero po ósmej.
- Jak panu wygodniej. Ja sam przed ósmą raczej nie przyjadę z Warszawy.
Zborkowski ukłonił się i wyszedł, a kierowniczka spółdzielni wróciła do swojego gościa.
- Może jeszcze kawy, majorze? — zaproponowała.
- Nie, dziękuję. Była doskonała, ale jedna filiżanka wystarczy.
- No, jak tam Stefanek? Dowiedział się pan od niego czegoś ciekawego?
- To się dopiero okaże — ostrożnie odpowiedział major.
- Pan jest bardzo tajemniczy.
- Na tyle się orientuję w stosunkach panujących w Podleśnej, że i tak pani dowie się wszystkiego. Bardzo dziękuję za pomoc w zakupach i za kawę. Na mnie czas. — Major pożegnał Nielisecką i wrócił na posterunek.
- Słuchajcie, Michalak — zapytał — kto w Podleśnej ma zielonego Fiata?
- Tylko doktor Workucki — odpowiedział sierżant. — Kupił go tu ubiegłym roku.
VI.
BŁĄDZENIE PO OMACKU
Upłynęło kilka dni. Niewarowny załatwił całą masę spraw należących do normalnego funkcjonowania posterunku MO. Codziennie też odwiedzał kawiarnię „Marysieńka”, gdzie przestał już być atrakcją. Uważano go za jednego ze stałych gości. Oficer milicji chętnie zresztą wyjaśniał, że jest człowiekiem samotnym, a w dodatku los skierował go do Podleśnej, gdzie akurat nie ma nikogo ze znajomych.
Właścicielka kawiarni, pani Maria Kowalska, witała swojego nowego gościa miłym uśmiechem i czasami przysiadała się do jego stolika. Inni bywalcy „Marysieńki" najczęściej ograniczali się do ukłonu i zamienienia kilku słów. Można by powiedzieć, że miejscowe „lepsze towarzystwo” jeszcze nie zaaprobowało nowego komendanta MO, ale już tolerowało jego obecność.