Nikt jednak nie poruszał sprawy zabójstwa starszego sierżanta Kwaskowiaka. Tylko raz doktor Workucki poinformował oficera MO, że Towarzystwo Przyjaciół Podleśnej postanowiło ufundować na grobie milicjanta granitową tablicę. Początkowo zdawało się, jak zaznaczył prezes tego Towarzystwa, że jest to jedyny sposób przyjścia z pewną pomocą wdowie po zamordowanym. Tymczasem, wyjaśnił lekarz, prywatna zbiórka na ten cel, przeprowadzona wśród członków Towarzystwa, przyniosła nieoczekiwany wynik. Niewarowny aż się zdziwił, kiedy doktor wymienił mu sumę. Ponieważ major wiedział, że Kwaskowiakowa otrzymała niezłą pracę w Ruszkowie, mógł być spokojny o zabezpieczenie bytu rodziny zabitego.
Czasami ktoś prosił majora o drobną grzeczność lub interwencję dla przyśpieszenia jakiejś sprawy. Były to najczęściej kwestie związane z willami, ich remontem i przydziałem materiałów budowlanych. Niewarowny nigdy nie odmawiał, chociaż to wcale nie leżało w kompetencji kierownika posterunku. Po prostu oficer milicji uważał, że w ten sposób najlepiej i najprędzej wejdzie w tutejszy mały światek. Ci ludzie, major w to nie wątpił, bardzo bacznie obserwowali nowego przybysza.
Im bardziej Niewarowny zastanawiał się nad zabójstwem starszego sierżanta, tym bardziej nabierał przekonania, że zbrodnia ta związana jest z tutejszym „high life’em”. A jeżeli w Podleśnej wiele osób nawet nie wie, kto jest mordercą, to niektóre z nich mogłyby wskazać, gdzie należy szukać przestępcy i podpowiedzieć motywy zbrodni.
Kapitan Lewandowski nie podzielał zdania starszego kolegi. Młody oficer milicji z ogromną energią szukał mordercy wśród miejscowych chuliganów i w środowisku, któremu Kwaskowiak w taki czy inny sposób się naraził. Ludzie Lewandowskiego dokonywali formalnych najazdów na sąsiednie wioski. Producenci „krzakówki" przeżywali ciężkie chwile. Każdy z nich musiał się tłumaczyć i wykazywać alibi — co robił krytycznej nocy, kiedy zginął Kwaskowiak. Akta sprawy rosły, zajmując prawie całą szafę, a codziennie dochodziły nowe protokoły i teczki.
Poszukiwania Romana Wiatkowskiego, zwanego Czarnym Romkiem, objęły chyba cały kraj. Jednakże bez oczekiwanego skutku. Zarówno on sam, jak i jego koleżkowie zniknęli bez śladu. Lewandowski obstawał uparcie przy zdaniu, że odnalezienie tego chuligana będzie zwrotnym momentem śledztwa.
Tymczasem Niewarowny odwiedził Zofię Kwaskowiakową. Usiłował dowiedzieć się czegokolwiek o tajemniczych porannych wycieczkach komendanta posterunku.
- Nie wiem, nic nie wiem — powtarzała bezradnie wdowa — to stało się tak nagle, było takie straszne, że do tej pory nie mogę skupić myśli.
- Od dawna mąż wychodził na swe spacery?
- Chyba ze cztery miesiące.
- Zawsze tak wcześnie?
- Zawsze. Nastawiał budzik na godzinę czwartą trzydzieści.
- A wracając przynosił mleko?
- Najczęściej mleko już stało pod drzwiami, kiedy Władek
wychodził z domu, ale zdarzało się, że wracał z butelką.
- Pani nigdy nie interesowała się tymi wypadami męża?
- Ciekawa to byłam. Nieraz pytałam go, dokąd tak chodzi. Odpowiadał, że „to są sprawy służbowe" i żebym się do nich nie wtrącała. Władek nie lubił mówić o swojej pracy. O tym, co dzieje się na posterunku, prędzej dowiadywałam się od sąsiadki, żony kaprala Nierobisa, niż od własnego męża. Żeby to była inna pora, myślałabym, że Władek do jakiejś baby lata.
- Nigdy pani nie starała się zobaczyć, w którą stronę mąż idzie?
- Wyglądałam. Najczęściej szedł Rezedową w stronę lasu. Bywało też, że skręcał w Brzozową.
- W stronę torów kolejki?
- Nie. Tego nie zauważyłam. Raczej w stronę Akacjowej.
- A w przeciwnym kierunku, do stacji?
- Też się zdarzało, że Władek tam zmierzał, ale tylko dochodził do ulicy 15 Grudnia i skręcał nią w prawo.
- A którędy wracał?
- Albo z Brzozowej, albo z 15 Grudnia.
- Długo trwały te spacery?
- Najczęściej nie upłynął nawet kwadrans, a Władek już był z powrotem. Ale czasami wracał dopiero po godzinie albo po półtorej.
- Aż tak długo?
- To było dwa lub trzy razy. Te bardzo długie spacery należały do wyjątków.
- Czy mąż wychodził codziennie rano? Jak to się zaczęło?
- Mąż lubił porządek i od czasu do czasu sprawdzał, czy w Podleśnej spokój, a jego ludzie na swoich miejscach. Na taką inspekcję wybierał się zwykle rano, ze trzy razy w miesiącu. Ale tak jakoś w czerwcu czy w lipcu zaczął częściej wychodzić z domu. Najpierw co kilka dni, a później prawie codziennie.
- Czy te dłuższe spacery zdarzały się w ostatnich dniach przed jego śmiercią?
- Nie. Jakieś trzy tygodnie przedtem. Potem Władek wracał do domu w ciągu kwadransa. A nieraz wyszedł za drzwi i po pięciu minutach był znowu w domu.
- Czy wychodził bez względu na pogodę?
- Ostatnio deszcz nie deszcz, zamsze wkładał dres i już go nie było. Kiedyś nawet rozzłościłam się na niego, bo właśnie dzień przedtem zapastowałam podłogę, a on wrócił mokry i ubłocony. Odpowiedział mi: „Nie złość się, nie my jesteśmy dla podłogi, tylko ona dla nas. Jeszcze trochę i to się skończy, bo będę wszystko wiedział”. No i rzeczywiście dowiedział się!
Dyskretny wywiad, prowadzony wokół osoby doktora Workuckiego, nie ustalił niczego, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Wzięty lekarz, pracuje w jednej z klinik w Warszawie, również duża praktyka prywatna. W zabiegach usuwania żylaków, bo w tym wyspecjalizował się doktor z Podleśnej, pomagała mu wykwalifikowana pielęgniarka, dojeżdżająca z Warszawy. Workucki miał rzeczywiście zielonego Fiata, jedynego zresztą tej barwy w całym osiedlu. Nikt jednak nie widział tego wozu ani innego samochodu na ulicach Podleśnej w dniu i o godzinie popełnienia morderstwa.
Przyszły zdobywca polskich szos, młody Andrzej Bełkowski, był w Podleśnej w przeddzień zbrodni. Rozbił „w drebiezgi" swoje piękne nowe BMW i przyjechał naciągnąć papę, jeśli nie na kupno nowego auta, to przynajmniej na gruntowny remont rozbitego. Chciał „przy okazji" zabrać ojcowskiego Wartburga. Podobno w domu wybuchła awantura. Andrzej pieniędzy nie dostał i późnym wieczorem odjechał kolejką do Warszawy. Potwierdziła to kasjerka, która doskonale pamiętała, że sprzedawała młodemu Bełkowskiemu bilet tuż przed odjazdem ostatniego pociągu i zamknięciem kasy.
Milicja w Podleśnej miała więc wyłącznie sukcesy towarzyskie w kawiarni „Marysieńka”, bo i sierżant Bogdan Michalak coraz częściej tu zaglądał. Piękna kal- nerka patrzyła na niego życzliwym okiem i nieraz przysiadała się do jego stolika. Kiedyś major widział ich oboje idących w stronę stacji. Trzymali się za ręce. Za to inżynier Janusz Bełkowski rzadziej pokazywał się u pani Kowalskiej i widać było, że humor mu nie dopisuje. Miejscowe panie, wpadające do kawiarni, aby w ramach „akcji odchudzania się" zjeść porcję sernika z bitą śmietaną, miały nowy temat do plotek.
Kierowniczka SAM-u Spółdzielni Spożywców, Anna Nielisecka, dość często odwiedzała „Marysieńkę”. Widok
Niewarownego prowokował ją do niezmiennych stwierdzeń, że „pan major jak zwykle na swoim posterunku”. Zapewniała też nowego komendanta o swojej wierze w szybkie ujęcie zbrodniarza, mimo początkowych niepowodzeń milicji. Wtykała jeszcze inne szpileczki i złośliwostki. Komendant posterunku także nie szczędził przytyków „dyrektorce supersamu” i dużo by dał, by w końcu odegrać się na wścibskim „babsztylu" nie tylko słowami. Ale na to się nie zanosiło. Nielisecka prowadziła sklep zgodnie ze wszystkimi przepisami i nie można było jej na niczym złapać. Jak na złość Niewarownemu, i wet chodnik omiatano ze śmieci i liści, a na podwórzu panował wzorowy porządek. Ani mowy o wlepieniu mandatu.