Выбрать главу

Pewnego dnia major zastał w izbie przyjęć posterunku MO jakiegoś młodego człowieka. Na widok oficera podniósł się on z miejsca.

- Obywatelu majorze — zaraportował kapral Nierobis — zgłosił się obywatel Roman Wiatkowski.

- Dobrze, niech zaczeka — Niewarowny wszedł do swojego gabinetu.

Kapral Nierobis znalazł się tam w chwilę po komendancie.

- Panie majorze, to ten bandzior, którego komenda wojewódzka szuka już od dnia zamordowania Kwaskowiaka.

- Tak. Zorientowałem się od razu, jak tylko wymieniliście jego nazwisko.

- Niech pan major będzie z nim ostrożny. Lepiej mieć broń na wierzchu.

- Po co?

- Kapitan Lewandowski jest zupełnie pewny, że to Wiatkowski .zabił komendanta i ostrzegał przed Czarnym Romkiem.

- Jeżeli nawet to zrobił — uśmiechnął się Niewarowny — trudno przypuścić, aby teraz przyszedł z kolei mnie wykończyć. Sam się zgłosił?

- Tak. Siedzieliśmy z Michalakiem, a tu otwierają się drzwi i on wchodzi. W pierwszej chwili obaj zgłupieliśmy. A on, że z samym panem majorem będzie mówił. Z nami nie chciał wcale gadać.

- No dobrze, przyślijcie go tu.

- Czy zadzwonić do Ruszkowa, do komendy, aby przysłali po niego radiowóz?

- Z tym zawsze zdążymy. Na razie posłucham, co ma mi do powiedzenia.

- Dobrze, panie majorze. A ja na wszelki wypadek będę stał pod drzwiami. Jakby co, niech pan krzyknie.

Roman Wiatkowski wszedł do gabinetu majora i usiadł na wskazanym mu krześle. Nie odzywał się, a oficer milicji też milczał. Wreszcie Czarny Romek nie wytrzymał:

- Pan komendant o nic nie pyta?

- To przecież wy macie jakąś sprawę do mnie, a nie ja do was. Chcecie, to mówcie. A jeżeli nie, wolna droga, drzwi otwarte.

- Do kogo ta mowa! Już ja wiem, jak daleko bym zaszedł. Nie na próżno hinty ganiają po całej Podleśnej, Ruszkowie i Warszawie, aby mnie przyskrzynić

- Ja za wami na pewno nie ganiam.

- Pan komendant nie, ale inni gliniarze. Wiem dobrze, że stąd nie wyjdę jak tylko w bransoletkach.

- To po co tu przyszliście? — majora zaczynała bawić ta rozmowa z chuliganem.

- Po co? Ja wiem po co. Prędzej czy później przecież by mnie nakryli. Trzeba mieć dużo „ciaćków”, aby się długo migać. Biednemu zawsze wiatr w oczy.

- Nie opowiadajcie bajek, Wiatkowski. Jesteście ślusarzem samochodowym. Macie w ręku dobry fach. Ale praca nie smakuje. Wolicie rozróby pod budką z piwem lub na dworcu kolejki. Gdybyście byli w porządku, nikt by was nie szukał.

- Po co ta mowa, panie komendancie. To wszystko to takie nauczanie kotka przy pomocy młotka. Dobrze wiem, że mnie chcecie wrobić w zabójstwo starszego sierżanta Kwaskowiaka.

- A to nie wy go zabiliście?

- Żebym tak zdrów był, nawet go paznokciem nigdy nie tknąłem! Chociaż mnie nieraz tutaj na dół ciągnął. Jak Boga

kocham...

- To dlaczego się ukrywaliście, skoro nie jesteście winni?

- To było tak, panie komendancie. Jak pan wie, Kwaskowiak zdjął mnie wtedy spod budki z piwem, gdzie przylał ktoś temu Malinowskiemu z Podleśnej Zachodniej. Podobno mu okulary zbili.

- Ładne okulary! Dwa żebra pęknięte, głowa w trzech miejscach rozcięta. Pan Malinowski leżał dwa tygodnie w szpitalu.

- To nie przeze mnie. Ja go nie biłem. Ale Kwaskowiak przyleciał i mnie zabrał. Stanąłem w „pośpieszniaku”, dali mi cztery miechy do odsiadki i 5000 złotych za tego Malinoszczaka. Niby za jego krzywdy moralne. Ja byłem niewinny. Bili inni, ja stałem z boku i przypatrywałem się, co z tego wyniknie. A że już kiedyś także za niewinność siedziałem, od razu z kolegium wzięli mnie do pierdla. Pełne cztery miesiące odkiblowałem.

Kiedy mnie wypuścili, koleżkowie czekali pod bramą. Trzeba było to oblać. No nie?

- Wypuścili was prawie trzy tygodnie przed tym, nim zamordowano starszego sierżanta.

- To się zgadza — spokojnie poświadczył Czarny Romek. — Przecież mówiłem, że trzeba było oblać powrót na wolność.

- Nie za długo to trochę trwało?

- Mam honornych chłopaków. Raz ja im postawiłem, później oni kolejki. To znowu ja nie mogłem im być dłużny. 1 tak zeszło te kilka dni.

- A tymczasem, popijając, odgrażaliście się. „Ja będę siedział, ale Kwaskowiak będzie leżał”. Tak było. Mówiliście te słowa zarówno w Podleśnej, jak i w przeddzień morderstwa w restauracji w Ruszkowie. Chyba to sobie przypominacie?

- Może i mówiłem. Kiedy pan major twierdzi, że tak było, to mówiłem. Ja, panie komendancie, jak sobie ciut wypiję, robię się bardzo nerwowy. Może tam coś i plotłem po pijaku. Ale żeby tak naprawdę łeb... przepraszam, głowę pana komendanta Kwaskowiaka rozbić, ani mi się śniło. Czy ja głupi? Przecież za utrupienie gliniarza czapa jak nic. Święty Boże nie pomoże!

- To dlaczego ukrywaliście się?

- Kiedy na drugi dzień w południe dowiedziałem się, co pana Kwaskowiaka spotkało, pomyślałem: „plotłeś głupim ozorem, będziesz miał za swoje”. Nie było na co czekać. Zwiałem w południe, a o drugiej byli po mnie w domu. Teraz nie ma dnia, żeby jakiś hint nie sprawdzał w mieszkaniu lub w robocie, czy się nie pokazałem. Swoje rozeznanie mam. Najpierw mnie zamkną, a później będą maglować, żebym się przyznał. A bo to mnie pierwszyzna?

- Powiedzcie, Wiatkowski — majora rozgniewały słowa Czarnego Romka — uderzył was kto kiedy na przesłuchaniu?

- Nie!

- To po co głupoty mówicie o tym maglowaniu?

- Ja nie powiedziałem, że mnie będą bili, ale że wezmą na przesłuchanie i całymi godzinami będą namawiali do przyznania się.

- Jeżeli, jak powiadacie, jesteście niewinni, to do czego macie się przyznawać?

- Ale mnie zamkną — z uporem powtórzył Wiatkowski.

- Może zamkną, a może i nie. Jeżeli nawet zamkną, to do wyjaśnienia całej sprawy. Nie dłużej. Niewinnych w więzieniach nie trzymają.

- Ale ja naprawdę mówiłem o Kwaskowiaku i o tym leżeniu.

- To już wiem. A co było dalej?

- Popiliśmy sobie zdrowo. Kiedy wytoczyliśmy się z knajpy, było dobrze po jedenastej. Pamiętam, że bufetowa straszyła milicją, jeżeli nie opuścimy lokalu. Wzięliśmy więc litra na drogę i poszliśmy do „Siwego Edzia”, bo do Podleśnej nie było już czym wracać. Może jeszcze i szła kolejka, ale konduktor by mnie nie wpuścił i byłaby nowa rozróba.

- A kto to ten Siwy Edzio?

- Edward Drzewik. Mieszka w Ruszkowie, ulica Smolna 15.

Oficer milicji zanotował adres na leżącej na biurku kartce

papieru.

- Mówcie dalej.

- U Edzia rozpiliśmy tego literka. Było trochę głośno. Jakaś lebiega nasłała na nas patrolkę, że niby spać nie dajemy.

Przyszła władza i chciała nas zabrać do radiowozu. Skończyło się na spisaniu nazwisk i groźbie, że jeżeli się nie uspokoimy, to znajdą na nas inny sposób, taki, że nam w pięty pójdzie. A że wódki już nie było, ciaćków też, uderzyliśmy wszyscy w kimono. Kiedym się obudził, strasznie mnie gnaty bolały, bo spałem na dechach. Głowa o mało nie pękła. Poszedłem pod budkę z piwem. Pan komendant wie, tej przy ulicy Kościelnej.

- O której to było godzinie?

- A bo ja wiem? Ale wcześnie, bo właśnie kioskarz dopiero otwierał.

- Mówiliście coś o pracy? Gdzie pracujecie?

- Na Woli jest taki jeden prywaciarz. Ma warsztat samochodowy. Nazywa się Adam Godlewski. Tuż przy Wolskiej. U niego robi trzech ludzi. Jak mnie mortus przyciśnie, to zawsze tam parę groszy mogę załapać. Dobry warsztat. Tam prawie wszyscy mieszkańcy Podleśnej, którzy mają swoje wózki, dają je do naprawy.

- Mówicie, żeście nie zabili Kwaskowiaka. Sprawdzimy wszystko. Ale kto go w takim razie zabił?